Zamorski wyborca polonijny z wypiekami na policzkach przyjmuje zapowiedzianą możliwość wybierania dwóch posłow i jednego senatora specjalnie dla Polonii, i łzy wdzięczności zaczynają mu się kręcić w oczach.
Zanim wyborca polonijny zagłosuje, musi sie zarejestrować:
http://www.pkw.gov.pl/katalog/artykul/18409.html
Art. 26.
1. Wyborcy przebywający za granicą i posiadający ważne polskie paszporty wpisywani są do spisu wyborców sporządzanego przez właściwego terytorialnie konsula.
2. Wpisu dokonuje się na podstawie osobistego zgłoszenia wniesionego ustnie, pisemnie, telefonicznie, telegraficznie lub telefaksem. Zgłoszenie powinno zawierać nazwisko i imiona, imię ojca, datę urodzenia oraz miejsce pobytu wyborcy, numer ważnego polskiego paszportu, a także miejsce i datę jego wydania. Zgłoszenia można dokonać najpóźniej w 5 dniu przed dniem wyborów.
W celu rejestracji, wyborca polonijny musi mieć ważny polski paszport. Żeby sobie wyrobić (od 1 stycznia 2003 roku) ważny 10-letni polski paszport, poprzez najbliższy konsulat RP, wyborca polonijny musi mieć numer PESEL. Jak wyborca polonijny go nie ma, bo naprzykład wyemigrował przed zaprowadzeniem w Polsce systemu PESEL, albo się w ogóle za granicą urodził, to ma sobie przez najbliższy konsulat wyrobić.
Wyrobienie numeru PESEL zza granicy, poprzez najbliższy konsulat RP, trwa około sześć miesięcy, wymaga furmanki papierów i kosztuje kilkaset dolarów.
Jak wyborca polonijny już ma PESEL, to może wystąpić o paszport. Wymagane jest dołączenie do wniosku o 10-letni paszport aktow urodzenia jego wszystkich urodzonych za granicą dzieci. Ale tylko polskich aktów urodzenia, z polskich USC. Jak zagraniczne dzieci polonijnego wyborcy takich aktów nie mają, to polonijny wyborca ma swoje dzieci zarejestrować w polskim USC, poprzez najbliższy konsulat RP i wyrobić im tam polskie akty urodzenia.
Zarejestrowanie dziecka w polskim USC, poprzez najbliższy konsulat RP, trwa 3-6 miesięcy, wymaga furmanki papierów i kosztuje od dwustu dolarow w górę. Od głowy. Jako dodatkową atrakcję, polski USC zabiera na zawsze polonijnemu wyborcy oryginały zagranicznych aktów urodzenia jego dzieci. Na pytania, konsulat RP odpowiada: "Oryginałów przedłożonych dokumentow nie zwraca się!"
Dodatkowo, wyborca polonijny ma złożyć razem z wnioskiem paszportowym swój akt małżeństwa. Naturalnie też tylko polski, z polskiego USC, według procedury jak wyżej poprzez najbliższy konsulat RP (3-6 miesięcy, furmanka papierów, od dwustu dolarów wzwyż).
Jeśli wyborca polonijny miał czelność się np. ożenić, rozwieść i ponownie ożenić, a wszystko za granicą i bez opowiadania się urzędom Rzeczypospolitej, to jest dla władz RP bigamistą, bo tylko polskie rozwody są dla RP ważne. Bigamia jest w Polsce ścigana z urzędu i można za nią dostać dwa lata więzienia.
Wszystkie zagraniczne rozwody Polonii przedkładane konsulatom podlegaja walidacji przez polski sąd. Należy w tym celu wziąć sobie adwokata w Polsce jako pełnomocnika procesowego, i zapłacić mu ile zażąda - pięć tysięcy dolarów to pięć, dziesięć to dziesięć.
Polski sąd, po 6-18 miesiącach (bo do sądów powszechnych w Polsce jest długa kolejka) albo zatwierdzi zagraniczny rozwód, albo zażąda od wyborcy polonijnego ponownego przeprowadzenia w Polsce zagranicznej sprawy rozwodowej sprzed wielu lat. A jak nie, to polonijny wyborca nie jest prawomocnie rozwiedziony, a jak się ponownie ożenił, to jest bigamistą jak wyżej i jeśli przyjedzie do Polski, to podlega tam ściganiu z urzędu przez polską prokuraturę.
Jak już polonijny wyborca zgromadzi wszystkie polskie papiery wymagane jako załączniki do wniosku o 10-letni paszport polski załatwiany poprzez najbliższy konsulat RP, to musi się (od 26 września zeszłego roku) pofatygować do najbliższego konsulatu RP osobiście, bo paszporty są teraz biometryczne i wyborca polonijny ma wykonać bliżej nieokreślone biometryczne misterium przed polskim urzędnikiem konsularnym.
Wyborca polonijny może sobie wyrobić wprawdzie 12-miesięczny paszport tymczasowy na okres czekania na paspzort 10-letni, ale tylko pod warunkiem uprzedniego złożenia wniosku o paszport 10-letni - z kompletem wymaganych załączników.
Jak wyborca polonijny mieszka na przykład w Australii Zachodniej, w Perth, to najbliższy mu konsulat RP jest w Sydney, odległy o 4300 km (prawie pięć godzin w jedną stronę samolotem, albo trzy doby w jedną stronę pociągiem). Bilet lotniczy z Perth do Sydney i nazad kosztuje od 1000 do 1500 dolarow australijskich, czyli od 2300 do 3450 złotych.
Jak z papierami jest coś nie w porządku, pieczątki gdzieś brak albo zdjęcie nie takie jak trzeba, to panienka w okienku powie wyborcy polonijnemu, żeby uzupełnił braki i przyszedł za tydzień. Przez telefon mu tego nie powie, bo Konsulat Generalny RP w Sydney nie odbiera telefonów.
Jak wyborca polonijny mieszka w kraju, w którym nie ma polskiego konsulatu, to ma się z tym wszystkim pofatygować, raz albo parę razy, według uznania dyplomacji RP, do jakiegoś innego kraju, gdzie jest polski konsulat.
Jak już wyborca polonijny, na przykład w USA, po wielu bólach wyrobi sobie polski paszport i w poczuciu dobrze spełnionego obywatelskiego obowiazku zagłosuje w polskich wyborach (pod warunkiem że wziął się za to wszystko przynajmniej rok przed wyborami), to czeka go niemiła niespodzianka.
Niedługo po polskich wyborach niespodziewanie wyrzucają go z pracy, w myśl tej dyrektywy Pentagonu:
http://www.defenselink.mil/dodgc/doha/policyinterpmemo.pdf
Dlaczego?
Dlatego, że wyborcy polonijnemu zupełnie wyleciało z głowy, że jego wykonywana od wielu lat praca w wojsku, policji, administracji państwowej, przemyśle high-tech, krytycznej infrastrukturze, zapleczu badawczym obronności USA, przemyśle prywatnym wykonującym zamówienia rządowe, na uniwersytetach i w wielu jeszcze innych miejscach wymagała certyfikatu bezpieczeństwa osobowego, czyli "security clearance".
Wyborca polonijny natomiast zapomniał zapoznać się z publicznymi wprawdzie, ale mało komu dokladnie znanymi, amerykańskimi przepisami bezpieczeństwa, w myśl których posiadany certyfikat się odbiera m.in. za posiadanie ważnego nie-amerykańskiego paszportu, i/lub głosowanie w obcych, nie-amerykańskich wyborach.
Tak jak, na przykład, temu tutaj polonijnemu nieszczęśnikowi:
http://www.defenselink.mil/dodgc/doha/industrial/02-01222.h1.html
No i teraz wyborca polonijny w USA ma do końca życia przerąbane, jeśli o security clearance chodzi. Bo rząd USA potraktował, zgodnie z amerykańskim prawem, jego polski paszport i jego głosowanie w polskich wyborach do Sejmu jako poważne akty nielojalności obywatelskiej obywatela Stanów Zjednoczonych.
A wyborcy polonijnemu nawet do głowy nie przyszło pomyśleć, że jak się wiele lat wcześniej naturalizował w USA, to się wyrzekł w składanej amerykańskiej przysiędze naturalizacyjnej posłuszeństwa i lojalności wobec jakiegokolwiek innego państwa lub suwerena. I w dodatku potwierdził to własnoręcznym podpisem.
No i teraz bieda - wyborca polonijny za obywatelską nielojalność wobec USA posadę stracił, i ani on, ani jego dzieci już drugiej tak samo dobrej nie dostaną.
Rząd RP ma to wszystko naturalnie głęboko gdzieś gdzieś, bo dla Ojczyzny wyborca polonijny powinien na dnie z honorem lec, a co dopiero złoźyć Ojczyźnie w ofierze wlasną karierę zawodową i kariery wszystkich członków najbliższej rodziny. Bo po odebraniu certyfikatu bezpieczeństwa za nielojalność głowie rodziny, pozostali domownicy jeśli takie certyfikaty też mieli, to je automatycznie stracą, a jeśli nie mieli, to już nigdy ich nie dostaną.
Ale co tam komu dobra rządowa amerykańska posada! Polskie wybory i polska krew są ważniejsze. Rząd RP po prostu nie uwzgłędnił tego problemu, bo nie mieściło mu się w głowie, że wyborca polonijny mógłby pracować w USA, Australii czy Kanadzie (gdzie przepisy bezpieczeństwa są prawie identyczne) na odpowiedzialnym stanowisku, a nie przy azbeście lub zmywaku, co tak długo powtarzała polska prasa brukowa, aż rząd wreszcie w to uwierzył, czyniąc Greenpoint standardem dla całej Polonii.
Konkluzja jest smutna: - Bóg wam zapłać za próbę wyborczego dopieszczenia Polonii, kochani rodacy z Kraju, ale świat jest bardziej skomplikowany, niż wam do głowy przychodzi. Wybory wyborami, a my z czegoś żyć musimy. No a nie wszyscy pracujemy na zmywaku, co się wam wyraźnie pod kolektywną czaszką pomieścić nie moźe.
Są wśrod nas wyżsi urzędnicy zamorskich ministerstw, naukowcy, oficerowie i żołnierze naszych (nie waszych) sił zbrojnych, policjanci, inżynierowie, cenieni specjaliści, którzy we własnym interesie, o którym wy nawet nie pomyśleliście, będą się trzymać od Rzeczypospolitej z dala. Po nawietrznej.
Szkoda.
Wasza oszalała z podejrzliwości biurokracja już zmarnowała, i dalej marnuje, spory polonijny potencjał życzliwości i sentymentu, który Polsce mógł, i nadal jeszcze może, sporo załatwić. Ale na naszych warunkach, nie na waszych. Z pozycji polonijnego podmiotu, a nie przedmiotu.
Z pozycji wolnych obywateli Zachodu, a nie burej suki, pomiatanej przez polskich urzędników, czyli tak zwanego przez was figlarnie "Polaka przebywającego za granicą".
Opanujcie najpierw różnicę znaczeń pomiędzy terminami "obywatel" i "poddany". Do tego czasu, nie liczyłbym na waszym miejscu na miliony głosów Polonii w krajowych wyborach oraz potężne polonijne lobby za oceanem, od głosu którego drży Ameryka.
Zacznijcie traktować Polonię przynajmniej tak, jak Izrael traktuje Żydów z diaspory, Chiny tak zwanych "zamorskich Chińczyków", a Filipiny ciężko pracującą filipińską emigrację na całym świecie. Jak braci. Autentycznie ciepło i życzliwie.
Bez prób uwiązania Polonii na administracyjnej smyczy do biurokracji krajowej, żeby emigranci nie byli tacy mądrzy, i żeby zawsze wiedzieli who is boss, i że boss jest w Warszawie.
Bez charakterystycznego, szczekliwego tonu Straży Granicznej na Okęciu, ciskającej demonstracyjnie o pulpit naszymi zamorskimi paszportami, z miną na temat "U nas taki mądry nie będziesz!" albo "No i co mi zrobisz?"
Wtedy pogadamy.
komentarze (26)
W Temacie Maci - wtemaciemaci.salon24.pl: "Zamorski wyborca polonijny z wypiekami na policzkach"