piątek, 27 kwietnia 2007

PORADNIK WYBORCY POLONIJNEGO

Zamorski wyborca polonijny z wypiekami na policzkach przyjmuje zapowiedzianą możliwość wybierania dwóch posłow i jednego senatora specjalnie dla Polonii, i łzy wdzięczności zaczynają mu się kręcić w oczach

Zanim wyborca polonijny zagłosuje, musi sie zarejestrować:

http://www.pkw.gov.pl/katalog/artykul/18409.html

Art. 26. 

1. Wyborcy przebywający za granicą i posiadający ważne polskie paszporty wpisywani są do spisu wyborców sporządzanego przez właściwego terytorialnie konsula.

 2. Wpisu dokonuje się na podstawie osobistego zgłoszenia wniesionego ustnie, pisemnie, telefonicznie, telegraficznie lub telefaksem. Zgłoszenie powinno zawierać nazwisko i imiona, imię ojca, datę urodzenia oraz miejsce pobytu wyborcy, numer ważnego polskiego paszportu, a także miejsce i datę jego wydania. Zgłoszenia można dokonać najpóźniej w 5 dniu przed dniem wyborów.  

W celu rejestracji, wyborca polonijny musi mieć ważny polski paszport. Żeby sobie wyrobić (od 1 stycznia 2003 roku) ważny 10-letni polski paszport, poprzez najbliższy konsulat RP, wyborca polonijny musi mieć numer PESEL. Jak wyborca polonijny go nie ma, bo naprzykład wyemigrował przed zaprowadzeniem w Polsce systemu PESEL, albo się w ogóle za granicą urodził,  to ma sobie przez najbliższy konsulat wyrobić. 

Wyrobienie numeru PESEL zza granicy, poprzez najbliższy konsulat RP, trwa około sześć miesięcy, wymaga furmanki papierów i kosztuje kilkaset dolarów.

Jak wyborca polonijny już ma PESEL, to może wystąpić o paszport. Wymagane jest dołączenie do wniosku o 10-letni paszport aktow urodzenia jego wszystkich urodzonych za granicą dzieci. Ale tylko polskich aktów urodzenia, z polskich USC. Jak zagraniczne dzieci polonijnego wyborcy takich aktów nie mają, to polonijny wyborca ma swoje dzieci zarejestrować w polskim USC, poprzez najbliższy konsulat RP i wyrobić im tam polskie akty urodzenia. 

Zarejestrowanie dziecka w polskim USC, poprzez najbliższy konsulat RP, trwa 3-6 miesięcy, wymaga furmanki papierów i kosztuje od dwustu dolarow w górę. Od głowy. Jako dodatkową atrakcję, polski USC zabiera na zawsze polonijnemu wyborcy oryginały zagranicznych aktów urodzenia jego dzieci. Na pytania, konsulat RP odpowiada: "Oryginałów przedłożonych dokumentow nie zwraca się!" 

Dodatkowo, wyborca polonijny ma złożyć razem z wnioskiem paszportowym swój akt małżeństwa. Naturalnie też tylko polski, z polskiego USC, według procedury jak wyżej poprzez najbliższy konsulat RP (3-6 miesięcy, furmanka papierów, od dwustu dolarów  wzwyż).

Jeśli wyborca polonijny miał czelność się np. ożenić, rozwieść i ponownie ożenić, a wszystko za granicą i bez opowiadania się urzędom Rzeczypospolitej, to jest dla władz RP bigamistą, bo tylko polskie rozwody są dla RP ważne. Bigamia jest w Polsce ścigana z urzędu i można za nią dostać dwa lata więzienia. 

Wszystkie zagraniczne rozwody Polonii przedkładane konsulatom podlegaja walidacji przez polski sąd. Należy w tym celu wziąć sobie adwokata w Polsce jako pełnomocnika procesowego, i zapłacić mu ile zażąda - pięć tysięcy dolarów to pięć, dziesięć to dziesięć. 

Polski sąd, po 6-18 miesiącach (bo do sądów powszechnych w Polsce jest długa kolejka) albo zatwierdzi zagraniczny rozwód, albo zażąda od wyborcy polonijnego ponownego przeprowadzenia w Polsce zagranicznej sprawy rozwodowej sprzed wielu lat. A jak nie, to polonijny wyborca nie jest prawomocnie rozwiedziony, a jak się ponownie ożenił, to jest bigamistą jak wyżej i jeśli przyjedzie do Polski, to podlega tam ściganiu z urzędu przez polską prokuraturę.

Jak już polonijny wyborca zgromadzi wszystkie polskie papiery wymagane jako załączniki do wniosku o 10-letni paszport polski załatwiany poprzez najbliższy konsulat RP, to musi się (od 26 września zeszłego roku) pofatygować do najbliższego konsulatu RP osobiście, bo paszporty są teraz biometryczne i wyborca polonijny ma wykonać bliżej nieokreślone biometryczne misterium przed polskim urzędnikiem konsularnym. 

Wyborca polonijny może sobie wyrobić wprawdzie 12-miesięczny paszport tymczasowy na okres czekania na paspzort 10-letni, ale tylko pod warunkiem uprzedniego złożenia wniosku o paszport 10-letni - z kompletem wymaganych załączników.

Jak wyborca polonijny mieszka na przykład w Australii Zachodniej, w Perth, to najbliższy mu konsulat RP jest w Sydney, odległy o  4300 km (prawie pięć godzin w jedną stronę samolotem, albo trzy doby w jedną stronę pociągiem). Bilet lotniczy z Perth do Sydney i nazad kosztuje od 1000 do 1500 dolarow australijskich, czyli od 2300 do 3450 złotych. 

Jak z papierami jest coś nie w porządku, pieczątki gdzieś brak albo zdjęcie nie takie jak trzeba, to panienka w okienku powie wyborcy polonijnemu, żeby uzupełnił braki i przyszedł za tydzień. Przez telefon mu tego nie powie, bo Konsulat Generalny RP w Sydney nie odbiera telefonów. 

Jak wyborca polonijny mieszka w kraju, w którym nie ma polskiego konsulatu, to  ma się z tym wszystkim pofatygować, raz albo parę razy, według uznania dyplomacji RP, do jakiegoś innego kraju, gdzie jest polski konsulat. 

Jak już wyborca polonijny, na przykład w USA, po wielu bólach wyrobi sobie polski paszport i w poczuciu dobrze spełnionego obywatelskiego obowiazku zagłosuje w polskich wyborach (pod warunkiem że wziął się za to wszystko przynajmniej rok przed wyborami), to czeka go niemiła niespodzianka.

Niedługo po polskich wyborach niespodziewanie wyrzucają go z pracy, w myśl tej dyrektywy Pentagonu: 

http://www.defenselink.mil/dodgc/doha/policyinterpmemo.pdf 

Dlaczego? 

Dlatego, że wyborcy polonijnemu zupełnie wyleciało z głowy, że jego wykonywana od wielu lat praca w wojsku, policji, administracji państwowej, przemyśle high-tech, krytycznej infrastrukturze, zapleczu badawczym obronności USA, przemyśle prywatnym wykonującym zamówienia rządowe, na uniwersytetach i w wielu jeszcze innych miejscach wymagała certyfikatu bezpieczeństwa osobowego, czyli "security clearance".

Wyborca polonijny natomiast zapomniał zapoznać się z publicznymi wprawdzie, ale mało komu dokladnie znanymi, amerykańskimi przepisami bezpieczeństwa, w myśl których posiadany certyfikat się odbiera m.in. za posiadanie ważnego nie-amerykańskiego paszportu, i/lub głosowanie w obcych, nie-amerykańskich wyborach

Tak jak, na przykład, temu tutaj polonijnemu nieszczęśnikowi: 

http://www.defenselink.mil/dodgc/doha/industrial/02-01222.h1.html 

No i teraz wyborca polonijny w USA ma do końca życia przerąbane, jeśli o security clearance chodzi. Bo rząd USA potraktował, zgodnie z amerykańskim prawem, jego polski paszport i jego głosowanie w polskich wyborach do Sejmu jako poważne akty nielojalności obywatelskiej obywatela Stanów Zjednoczonych.

A wyborcy polonijnemu nawet do głowy nie przyszło pomyśleć, że jak się wiele lat wcześniej naturalizował w USA, to się wyrzekł w składanej amerykańskiej przysiędze naturalizacyjnej posłuszeństwa i lojalności wobec jakiegokolwiek innego państwa lub suwerena. I w dodatku potwierdził to własnoręcznym podpisem.

No i teraz bieda - wyborca polonijny za obywatelską nielojalność wobec USA posadę stracił, i ani on, ani jego dzieci już drugiej tak samo dobrej nie dostaną.

Rząd RP ma to wszystko naturalnie głęboko gdzieś gdzieś, bo dla Ojczyzny wyborca polonijny powinien na dnie z honorem lec, a co dopiero złoźyć Ojczyźnie w ofierze wlasną karierę zawodową i kariery wszystkich członków najbliższej rodziny. Bo po odebraniu certyfikatu bezpieczeństwa za nielojalność głowie rodziny, pozostali domownicy jeśli takie certyfikaty też mieli, to je automatycznie stracą, a jeśli nie mieli, to już nigdy ich nie dostaną. 

Ale co tam komu dobra rządowa amerykańska posada! Polskie wybory i polska krew są ważniejsze. Rząd  RP po prostu nie uwzgłędnił tego problemu, bo nie mieściło mu się w głowie, że wyborca polonijny mógłby pracować w USA, Australii czy Kanadzie (gdzie przepisy bezpieczeństwa są prawie identyczne) na odpowiedzialnym stanowisku, a nie przy azbeście lub zmywaku, co tak długo powtarzała polska prasa brukowa, aż rząd wreszcie w to uwierzył, czyniąc Greenpoint standardem dla całej Polonii. 

Konkluzja jest smutna:  - Bóg wam zapłać za próbę wyborczego dopieszczenia Polonii, kochani rodacy z Kraju, ale świat jest bardziej skomplikowany, niż wam do głowy przychodzi. Wybory wyborami, a my z czegoś żyć musimy. No a nie wszyscy pracujemy na zmywaku, co się wam wyraźnie pod kolektywną czaszką pomieścić nie moźe. 

Są wśrod nas wyżsi urzędnicy zamorskich ministerstw, naukowcy, oficerowie i żołnierze naszych (nie waszych) sił zbrojnych, policjanci, inżynierowie, cenieni specjaliści, którzy we własnym interesie, o którym wy nawet nie pomyśleliście, będą się trzymać od Rzeczypospolitej z dala. Po nawietrznej. 

Szkoda. 

Wasza oszalała z podejrzliwości biurokracja już zmarnowała, i dalej marnuje, spory polonijny potencjał życzliwości i sentymentu, który Polsce mógł, i nadal jeszcze może, sporo załatwić. Ale na naszych warunkach, nie na waszych. Z pozycji polonijnego podmiotu, a nie przedmiotu.  

Z pozycji wolnych obywateli Zachodu, a nie  burej suki, pomiatanej przez polskich urzędników, czyli tak zwanego przez was figlarnie "Polaka przebywającego za granicą".

Opanujcie najpierw różnicę znaczeń pomiędzy terminami "obywatel" i "poddany". Do tego czasu, nie liczyłbym na waszym miejscu na miliony głosów Polonii w krajowych wyborach oraz potężne polonijne lobby za oceanem, od głosu którego drży Ameryka. 

Zacznijcie traktować Polonię przynajmniej tak, jak Izrael traktuje Żydów z diaspory, Chiny tak zwanych "zamorskich Chińczyków", a Filipiny ciężko pracującą filipińską emigrację na całym świecie.  Jak braci. Autentycznie ciepło i życzliwie. 

Bez prób uwiązania Polonii na administracyjnej smyczy do biurokracji krajowej, żeby emigranci nie byli tacy mądrzy, i żeby zawsze wiedzieli who is boss, i że boss jest w Warszawie.

 Bez charakterystycznego, szczekliwego tonu Straży Granicznej na Okęciu, ciskającej demonstracyjnie o pulpit naszymi zamorskimi paszportami, z miną na temat "U nas taki mądry nie będziesz!" albo "No i co mi zrobisz?"

  Wtedy pogadamy.

 

komentarze (26)

W Temacie Maci - wtemaciemaci.salon24.pl: "Zamorski wyborca polonijny z wypiekami na policzkach"

wtorek, 24 kwietnia 2007

Senatora polonijnego, subito!

Zdecydowanie wybierzcie posłów i senatorów polonijnych! 

Będą w parlamencie wielogodzinne filipiki na poziomie bójki na zabawie w remizie Ochotniczej Straży Pożarnej, takie jak ostatnio w "Kontratekstach"  na temat "dlaczego prezesem Rady Naczelnej Polonii Australijskiej i Nowozelandzkiej wybrano jednego pana z Brisbane, a nie jedną panią z Melbourne".  Domniemam, że pewnie dlatego, że ta pani nie posiadała odpowiedniego poparcia w gremium, ktore wybrało tego pana. Ale co z tego?

 http://www.kontrateksty.pl/index.php?action=show&type=news&newsgroup=29&id=2401

Ani i jednej, ani drugiej z tych osób nigdy w życiu nie widziałem na oczy. Nie sądzę, by ten stan rzeczy miał się zmienić. Po przeczytaniu ociekającego pianą (z nieznanego mi powodu) elaboratu w "Kontratekstach", nie odczuwam najmniejszej potrzeby osobistego poznania tej pani. Nie po to ćwierć wieku temu wyemigrowałem z Polski, aby teraz resztę życia na drugim końcu świata poświęcić egzegezom leninowskiego dylematu "a wy s nami, ili protiw nas?" lub skolastycznym debatom w stylu św. Tomasza z Akwinu na temat "ilu komunistów mieści się na główce od szpilki?". 

Co to jest, na przykład, na miłość Boską, "niezlustrowana Polonia i jej agenci"?

Nic nie wiem o istnieniu w Australii jakiejkolwiek struktury, instytucji czy stowarzyszenia znanego kolektywnie jako "Polonia", które by nie tylko podlegało lustracji, ale w dodatku prowadziło działalność wywiadowczą przy pomocy agentury.

 "Polonia", jak mi się zawsze wydawało, to słowo o znaczeniu ogólnym, tak samo jak słowo"diaspora".  Polonia to jest diaspora polska, ogólna nazwa światowej diaspory, do której zaliczają się (to jest, same się zaliczają, w drodze samookreślenia,  a nie za pośrednictwem jakiejś instytucji) osoby polskiego urodzenia lub pochodzenia, identyfikujące się osobiście z polską kulturą, językiem, dziedzictwem historycznym etc.

Zależnie od tego kto i jak liczy, Polonia liczy prawdopdobnie od około 11 do około 19 milionów osób. Uściślić liczebność Polonii jest trudno, z powodu braku consensusu socjologów i demografów na temat kryteriów przynależności do Polonii, oraz  z  braku w polskim prawie (tak przed, jak i po II wojnie światowej) formalnej definicji "osoby pochodzenia polskiego". 

Kryteria członkostwa Polonii są równie płynne jak jej liczba, i znajdują się in pectore, czyli w indywidualnych sercach osób, które albo się do przynależności do Polonii poczuwają, albo się nie poczuwają. Można się czuć członkiem Polonii, albo się nie czuć członkiem Polonii, ale nie można się "zapisać" do Polonii ani "wypisać" z Polonii.  Polonia to nie jest żadne kolektywne ciało czy instytucja, która komukolwiek podlega, ma statut czy inne reguły postępowania, posiada uznanych, zarejestrowanych tak czy inaczej członków, których może w swoje szeregi przyjmować albo z nich wyrzucać. 

Kilkanaście lat temu, dr Geoffrey Price, demograf z Australian National University, szacował liczebność Polonii australijskiej na pomiędzy 75 a 150 tysięcy osób, według dość skomplikowanych kryteriów statystycznych. Nie wiem, czy ta liczba ta z grubsza odpowiada stanowi faktycznemu, czy nie, ponieważ mam to zagadnienie za istotne wyłącznie dla specjalistów z wąskiej dziedziny socjologii społeczeństw wielokulturowych, do których sam się nie zaliczam.

Pani z Melbourne w "Kontratekstach" obliczyła Polonię australijską na 5000 osób ("tylko 5 tysięcy Polaków okupuje ten kraj"). Nie wiem niestety na jakiej podstawie tak sądzi, ani w jaki sposób Polacy Australię okupują.

Komuś się marzy Wielka Lustracja Generalna Polonii? 

Wszystkich 11-19 milionów? Zdecydowanie nic mi nie wiadomo na temat istnienia globalnego obowiązku lustracyjnego obejmującego, na przykład, wszystkie osoby na świecie posługujące się w domu językiem polskim (a zatem przynajmniej część Polonii). Czyżbym coś ważnego przeoczył? 

Zawsze wydawało mi się (czyżby błędnie?), że polska lustracja zdefiniowana jest ustawą lustracyjną, obowiązujacą w polskiej jurysdykcji terytorialnej i nigdzie indziej. O ile ktoś miałby się zgłosić do mnie w Australii i nastawać, że ponieważ mam polskie nazwisko, to mam się na drugim koncu świata zlustrować - zadzwonię na policję złożyć skargę, że nachodzi mnie wariat. 

O ile ktoś  posiada wiarygodne informacje, że ktokolwiek rekrutuje w Australii agentów, w celu prowadzenia tam działalności szpiegowskiej lub wywrotowej, to jego moralnym obowiązkiem jest zwrócić się w tej sprawie do australijskiej policji federalnej, zamiast rzucać mroczne oskarżenia.

Pani z Melbourne biadoli także, że Polska jest na 75 miejscu na liście krajów, do których Australia eksportuje, oraz na 221 miejscu  na liście krajów, z których importuje. No dobrze, ale co z tego? O czym niby to ma świadczyć? 

Na moje oko, tylko o tym, że z Polski do Australii jest prawdopodobnie za daleko, żeby opłacalnie sprowadzać z Australii do Polski większość australijskich towarów. Albo o tym, że polscy importerzy wolą inne towary. O tym, że polskie firmy nie mają w swojej ofercie eksportowej nic, co ktokolwiek w Australii chciałby kupować na liczącą się skalę. Albo o tym, że polskim firmom nie zależy im na otwieraniu nowych rynków, bo mają w Europie lepsze i bliżej. 

Same ogórki konserwowe "Krakus" i powidła śliwkowe, choć znakomite i dobrze tu znane, nie poprawią bilansu handlowego. Jeśli ktoś pragnie ten bilans poprawiać, to ja nie widzę przeszkód - proszę handlować czym dusza zapragnie. Australia może na przykład dostarczyć Polsce nieograniczoną ilość węgla - niewykluczone, że taniej niż w Polsce kosztuje sam przewóz węgla ze Śląska na Wybrzeże - o ile tylko ktoś w Polsce zechce kupić. Tylko co, do cholery, mają do tego wizyta Borusewicza w Australii albo lustracja? 

Kto i przed czym ma się ukrywać i czaić w Australii, do której niespecjalnie łatwo jest wyemigrować, bo dla otrzymania aystralijskiej wizy imigracyjnej trzeba spełnić dość wyśrubowane kryteria? Na czym są oparte gorączkowe majaczenia, że jakieś ukradzione pieniądze mają już niebawem inwestować w Australii jakieś sieroty po Stalinie, najwidoczniej osobiście znane autorce?  Nic z tego nie rozumiem. 

Tekst pani z Melbourne jest do uratowania. Wystarczy odsiać osiem elementów:

1.     bryzganie pianą na jakiegoś konkurenta do jakiegoś polonijnego stołka poprzez wytykanie mu, co podobno 38 lat temu napisał był w niszowym PRL-owskim czasopiśmie technicznym z 1969 roku, i że podobno należał do PZPR (zagadka: ilu członków Komisji Krajowej "S" z 1981 roku też należało?);

2.     bryzganie pianą na IPN, który jakoby uznał tego konkurenta za osobę pokrzywdzoną w rozumieniu poprzedniej ustawy lustracyjnej, rzekomo z pominięciem jakiejkolwiek kwerendy archiwalnej. Nie wiem, czy to w ogóle możliwe: formalne uznanie kogokolwiek przez IPN za osobę pokrzywdzoną bez kwerendy? Za mało się na tym znam - czy ktoś wie?

3.     wychwalanie bliżej nieokreślonych osób określanych jako "heretycy Solidarności zarażeni bakcylem przyzwoitości i moralności" (nic nie wiem o autorce, więc nie mogę się do tego ustosunkować, a nawet wyczuć czy być heretykiem, to źle, czy dobrze?) 

4.     żale, że "nasz Borsuk" zignorował protestacje "heretyków" (bo zapewne nic z tych protestów nie zrozumiał; jeśli ja, pomimo spędzenia 25 lat w Australii, za wielką cholerę nie mogę zrozumieć, o co autorce chodzi, to Borusewicz był bez szans);  

5.     halucynacje o stu milionach agentów (według autorki, Borusewicz miał powiedzieć, że "agentów w latach 1944-1989 wyeksportowano z PRL-u około 100 000 tysięcy"); 

6.     halucynacje o zagrożeniu życia działaczy "Solidarności" w Australii:  jeśli ktokolwiek komukolwiek grozi w Australii śmiercią, to osoba otrzymująca takie groźby powinna się natychmiast udać z tym na policję, która wszystkie rzeczywiste groźby traktuje poważnie; 

Nota bene: -  pierwsze słyszę, że "S" nadal istnieje i działa w Australii - słyszałem o grupie Polaków w Sydney działającej pod nazwą "Solidarność" w latach 1980-81, a potem, w okresie stanu wojennego, organizującej wysyłkę pomocy dla rodzin internowanych i innych poszkodowanych w Polsce; sydneyska "S" zorganizowała również podczas stanu wojennego głośną akcję wielomiesięcznej blokady konsulatu generalnego PRL w Sydney, z odłączeniem komuchom prądu, wody, kanalizacji i wywozu śmieci; ale to wszystko było było ponad 20 lat temu, więc myślałem, że australijska "S" dawno się rozwiązała. 

7.     mroczne sugestie że Borusewicz zdradził sprawę lustracji, ponieważ ma na nią inny pogląd niż jedna pani w Melbourne, jak również nie widział możliwości rozszerzenia lustracji na cały świat; 

8.     rewelację, że ulubioną poetką Bogdana Borusewicza jest Wisława Szymborska (dlaczego akurat Szymborska???), a zatem jest to gość niegodny stanowiska.

 

Po odsianiu tych ośmiu punktow, na sicie zostają dwie całkiem ciekawe wiadomości:

PIERWSZA jest taka, że skarb państwa IV RP wyłożył ponad milion złotych, czyli około 370 tysięcy dolarów amerykańskich, na koszta luksusowej dwutygodniowej wycieczki do Australii dla ośmiu posłów i senatorów, 69 dobiegaczy i ochroniarzy,  oraz dla całkiem w tym wypadku surrealnej wojskowej załogi prezydenckiego samolotu Tu-154. 

A wszystko to zamiast wysłać do Australii ośmiu polityków lotem rejsowym linii Qantas lub British Airways z Londynu lub Frankfurtu, pierwszą klasą,  za sumę pięciokrotnie niższą, nawet po wliczeniu kosztów hoteli na dwa tygodnie pobytu. Tony Blair niedawno leciał na wycieczkę do Kanady rejsowym samolotem BA, w dodatku za własne pieniądze.

Doliczyć należy - z budżetu MON - bezsensownie wylatany resurs prezydenckiego eksponatu historii awiacji marki Tupolew Tu-154M. Dystans z Polski do Australii i nazad to jest jakieś 35-38 000 km, ca. 50 godzin lotu, każda po kilka do kilkanastu tysięcy złotych w kosztach eksploatacji samolotu innych niż paliwo (resurs silników, obsługa techniczna, przeglądy, części zamienne etc.).

Plus opłaty lotniskowe za miedzylądowania po drodze. Plus opłata za korzystanie z australijskiej kontroli ruchu powietrznego. Plus dzienne opłaty za parkowanie samolotu na australijskich lotniskach przez dwa tygodnie. Na to, żeby ponad 100-miejscowy samolot czekał na kogoś na zagranicznym lotnisku, a piloci w hotelu, przez dwa tygodnie, to na ogół  może sobie pozwolić w tej części świata sułtan Brunei i prezes Toyoty, ale mało kto więcej. Qantas i każda inna linia lotnicza mają takie koszty wliczone w standardową cenę biletu, ale co tam - zastaw się, a postaw się!  Hobbyści muzealnej awiacji wysiadujacy za ogrodzeniami lotnisk mieli dużą frajdę - egzotyczne aeroplany Tupolewa rzadko się pojawiają w Australii.

Jeszcze większą frajdę miała w Australii ochrona z BOR.

Po pierwsze, nie było przed czym chronić delegacji z Polski, z powodu niemal totalnej ignorancji i obojętności populacji miejscowej na fakt, że taki kraj istnieje, i taka delegacja z niego do Australii przybyła.

Po drugie, ochrona nie miałaby czym delegacji bronić, ponieważ wizytującym zagranicznym ochroniarzom rządowym tutejsza policja odbiera na czas pobytu broń palną do depozytu  - jedyny wyjątek czyni się dla United States Secret Service, ochraniającej amerykańskich prezydentów. 

Jeżeli kogokolwiek naprawdę należy podczas wizyty w Australii chronić, to uzbrojoną ochronę zapewnia oficjalnym delegacjom tutejsza policja federalna.  Mocno stojąca na ziemi australijska policja powitałaby jednak salwą śmiechu sugestię, że Marszałek Senatu RP Bogdan Borusewicz potrzebuje w Australii zbrojnej obstawy, żeby go wróg nie zjadł. 

DRUGA wiadomość jest taka, że p. Bogumiła Więcław, żona ambasadora Jerzego Więcława, starego komucha (dyplom MGIMO - Moskwa 1973, dyplom WSNS przy KC PZPR - Warszawa 1980) zdjęła ze ścian w ambasadzie RP w Canberze kopie arrasów wawelskich. No, to jest przynajmniej news. Ale niekompletny. 

Zaniedbano bowiem dodać, że towarzyszka życia towarzysza Więcława jest formalnie akredytowana w Australii jako radca, czyli Counsellor, ambasady RP. Co przekłada się na wypłacane jej przez MSZ RP pobory wice-ambasadora. 

Nic nie szkodzi, że istnienie w sennej polskiej ambasadzie w Canberze stanowiska radcy jest całkowicie zbędne. Nie ma tam dosyć roboty nawet dla samego ambasadora - handel polsko-australijski jest nieznaczący, wymiana turystyczna, kulturalna i oświatowa jest niewielka. Samą inwigilacją Polonii etatów uzasadnić się nie da. 

Ambasada RP w Canberze, wybudowana  przez PRL w latach 70-tych na potrzeby "przykrycia" wywiadowczego dla oficerów "cichego frontu", istnieje siłą rozpędu i nabija polskiemu podatnikowi koszty, bo Australia nie jest krajem tanim. Nic by się nie stało, gdyby interesy RP reprezentowała w Australii dowolna polska ambasada w Azji - tak samo, jak to rutynowo czyni wiele innych państw, mających w Australii konsulaty, ale rezygnujących z kosztownych i niespecjalnie przydatnych ambasad.

Skoro już jesteśmy przy amb. Więcławie, spytam ot tak, zupełnie nawiasem: dlaczego australijska "Solidarność" wyraźnie nie wie, że Andrzej Słowik, jeszcze jedna legenda "S", pracował jeszcze dość niedawno w tej ambasadzie jako kierowca ambasadora Więcława, zamiast odwrotnie? 

Co konkretnego australijska "Solidarność" zrobiła w kierunku, by pp. Słowik i Więcław zamienili się miejscami w mercedesie??? 

Wyczerpującej odpowiedzi oraz interpelacji poselskich w tej sprawie oczekiwać będę od nowo wybranych polonijnych posłów i senatorów. Jak się bawić, to się bawić. 

Nie mogę się też doczekać usłyszenia wielu podobnych rewelacji z sejmowej trybuny. Dla draki, mogę nawet poprowadzić kampanię wyborczą pani z Melbourne. Nikt mi tak nie otwiera oczu na to, w jak potwornym kraju mieszkam, jak ta pani.

 

 

 


 

 

 

komentarze (7)

W Temacie Maci - wtemaciemaci.salon24.pl

czwartek, 5 kwietnia 2007

Australia odzyskana!

INPUT:

8 członków delegacji

67 dworzan i dobiegaczy

prezydencki samolot Tu-154M

załoga

paliwo lotnicze  do Tu-154M na ca. 37 000km

 OUTPUT:

http://www.aph.gov.au/hansard/reps/dailys/dr270307.pdf
COMMONWEALTH OF AUSTRALIA
HOUSE OF REPRESENTATIVES
Votes and Proceedings
Hansard
TUESDAY, 27 MARCH 2007??

The SPEAKER (2.17 pm)—I inform the House that

we have present in the gallery this afternoon members

of a parliamentary delegation from the Republic of

Poland led by the Speaker of the Senate of the Republic

of Poland, Mr Bogdan Borusewicz. On behalf of the

House, I extend a very warm welcome to our visitors.


Honourable members—Hear, hear!

 

The SPEAKER (2.19 pm)—I inform the House that

we have present in the gallery this afternoon members

of the Special Committee on Kashmir from the Parliament

of Pakistan. On behalf of the House, I extend a

very warm welcome to our visitors.

 

Honourable members—Hear, hear!


MISSION ACCOMPLISHED.
komentarze (6)

W Temacie Maci - wtemaciemaci.salon24.pl

środa, 4 kwietnia 2007

The Story of O.

Nie boję się, że mnie Ojczyzna zgwałci.  Nawet, jak mi współblogerzy tak komentują:

http://wtemaciemaci.salon24.pl/index.html - comment_158983
Znowu dramatyzujesz...

Stary Wiarusie to kolejny wpis z góry ustawioną tezą, że cię ktoś chce "wyruchać" zbudowaną wokół iluzji, że cię zniewolą w Polsce jak tylko się pojawisz w jej progach. Gdy odrzucić to zgubne szkiełko, które zniekształca rzeczywistość to w słowach premiera nie ma nic niestosownego. Ja w nich widzę raczej zachętę by Polonusi inwestowali w kraju z wiarą w patriotyczne uczucia bogatej w doświadczenia i posażnej emigracji. "Przecież nikt tu nikogo pod pistoletem nie trzyma". Nie chcesz się angażować to dalej ograniczasz się do bazgrania na blogu. Ostatnie akapity o Więcławie bardzo ciekawe.

2007-04-03
18:09
sajonara
Szklanka do połowy pełna
www.sajonara.salon24.pl

http://wtemaciemaci.salon24.pl/10360,index.html
Otóż, sajonara-san, ja naprawdę nie żyję w strachu, że jak  Ojczyzna mnie zobaczy, to mnie zaraz zgwałci. Pozostając przy pańskiej eleganckiej metaforze:  mnie po prostu żadna forma współżycia z O., zupełnie nie interesuje. Nie mam najmniejszego zamiaru O. brać pod spód, na wierzch, z przodu, z tyłu, wspak ani na wznak. Nie mam też ochoty się jej nadstawiać.

Przykro mi, sajonara-san, ale O. po prostu od dawna już mnie nie rajcuje. Interesuje mnie natomiast kulturalny rozwód z O., jak przystało dorosłym.

Ćwierć wieku temu, O. energicznie wykopała mnie o świcie z łóżka, dając mi przejrzyście do zrozumienia, że jestem w domu niepożądany. Powiedziała, że najlepiej dla nas obojga by było, gdybym wyjechał jak najdalej i więcej nie wracał. Zachowałem się jak mężczyzna,
  bez słowa skargi czyniąc dokladnie tak, jak chciała. Wyjechałem i więcej nie wróciłem, a O. zajęła się własnymi sprawami i nowymi kochankami.

Od tego czasu wiele się wydarzyło.
  Żyję od wielu lat na drugim końcu świata, w szczęśliwym związku z A. i mam z nią udane dzieci. Co się tyczy O., to zupełnie mnie nie interesuje, kto dziś dzieli jej łoże, nie mam zamiaru finansować jej nowych ciuchów i butów, ani też nie będę jej robił dobrze w żaden inny sposób.

I to niezależnie od krasomówstwa jej adwokata, mecenasa Jarosława K., który kwieciście opisuje wdzięki O., i sugeruje, że O. chętnie przyjmie ode mnie kasę, a w zamian zrobi mi tak, że nie pożałuję.

Bóg zapłać, ale płatne pieszczoty to prostytucja, której nie używam,
  a pojednanie z O. nie wchodzi w rachubę. Z O. żyłem dawno, kiedy byłem młody i zakochany. Teraz jestem statecznym panem w średnim wieku, wiernym małżonkiem A., ojcem jej dzieci, zadowolonym ze swojego losu. Na pieszczoty O. całkiem nie mam ochoty. Trzeba było mnie dopieszczać, kiedy jeszcze mieszkałem w Polsce; teraz jest na to grubo za późno.

Co doprowadza nas do kwestii rozwodu. Rozwodowi ze mną O. się niestety opiera, pomimo całkowitego, trwalego i nieodwracalnego rozpadu naszego związku już 25 lat temu.

Napisał pan, sajonara-san, że
nikt tu nikogo nie trzyma? Doprawdy?
Wstydź się pan swojej ignorancji, i czytaj pan dalej: 

Krótki film o długości smyczy obywatelskiej:

Tak się zrzeka swojego obywatelstwa obywatel amerykański:
Dziesięć minut, dwa podpisy złożone poza terytorium USA,w obecności konsula USA, bezpłatnie. Instrukcja, jak się zrzec obywatelstwa USA, jest wydrukowana w każdym amerykańskim paszporcie. 

http://usembassy-australia.state.gov/consular/oathrenunciation.pdf

http://usembassy-australia.state.gov/consular/renunciationstatement.pdf

 Tak się zrzeka swojego obywatelstwa obywatel kanadyjski: 30 dni, dwukartkowy formularz, skromna opłata administracyjna

http://www.cic.gc.ca/english/pdf/kits/citizen/CIT0302E.pdf 

Tak się zrzeka swojego obywatelstwa obywatel australijski:
30 dni, dwukartkowy formularz, skromna opłata administracyjna.  

http://www.immi.gov.au/allforms/pdf/128.pdf 

Tak się zrzeka swojego obywatelstwa obywatel polski:

http://www.abc.com.pl/serwis/du/2000/0231.htm
(spieszę uściślić - obywatel polski posiadający także inne obywatelstwo)

[Nota bene 1: Tekst pod adresem powyżej jest oznaczony na website wydawnictwa ABC jako nieaktualny, bo od daty publikacji wprowadzono dodatkowe poprawki, z dodatkową komplikacją procedury, ale nikomu nie chciało się sporządzić tekstu jednolitego.] 

Rozporządzenie zawiera szczegółowe warunki składania suplikacji do tronu... pardon... do Pana Prezydenta RP, z prośbą o osobistą (!) decyzję głowy państwa o zwolnieniu z obywatelstwa polskiego.  

Wymagane w tym celu jest ośmiokartkowy, niezmiernie szczegółowy formularz oraz furmanka kosztownych i upierdliwych w uzyskaniu załączników. Fotografie paszportowe. Odręcznie napisany życiorys (poważnie! - kto nie wierzy, niech sprawdzi w rozporządzeniu). Pełna dokumentacja całożyciowej historii stanu cywilnego wyłącznie polskimi dokumentami (jak kto nie ma, bo pół życia spędził za granicą  - tym gorzej dla niego). PESEL (jak kto nie ma - źle; jak nigdy nie miał - jeszcze gorzej).

Koszty są nieograniczone, czyli open-ended, typowo około USD 1000, ale może być i dziesięć razy tyle, jak ktoś musi np. dokonać w polskich sądach walidacji zagranicznego rozwodu, bo niepolski rozwód się nie liczy, a establishment urzędowy RP nie chce dać wiary, że rozwód nie ma nic wspólnego z obywatelstwem. Koszty są open-ended także dlatego, że od petenta pobiera się dantejskie opłaty za każdą pieczątkę, a im więcej na podaniu pieczątek, tym lepiej.

Czas rozpatrywania wniosku wynosi od roku do nieskończoności, typowo dwa lata. Prezydent może się zgodzić, nie zgodzić, albo nic nie robić, pozostawiając wniosek bez rozpatrzenia. Decyzja lub jej brak są niezaskarżalne do sądów RP, nie podlegają także apelacji administracyjnej
. Decyzja zapada w takim samym nieodwołalnym trybie, jak ułaskawienie skazańców albo naturalizacja cudzoziemców, tzn. jako osobista decyzja, podejmowana według własnego uznania Pana Prezydenta RP. 

Wniosek do Prezydenta RP opiniują po drodze (tajnie) dwa ministerstwa w Polsce, z których żadne nigdy nie widziało petenta na oczy. Jeśli wniosek zostanie pozostawiony bez rozpatrzenia, petenta się nie zawiadamia - na zasadzie że tron... pardon...Prezydent RP w swoim miłosierdziu niczego rozpatrywać nie musi, ani nikomu z niczego się tłumaczyć. Prawo decyzji nie jest delegowane na nikogo, każde zrzeczenie obywatelstwa polskiego z osobna wymaga osobistego podpisu monarchy... pardon... Prezydenta. 

[Nota bene 2:
Nie ma w polskim prawie żadnego ograniczenia liczby pokoleń, przez które dziedziczy się obywatelstwo polskie. Dla ustawy o obywatelstwie polskim nie ma żadnego znaczenia miejsce urodzenia i stałego zamieszkania, znajomość języka, więź kulturowa etc
. Każdy, kto na jakimkolwiek etapie nieograniczonej liczby pokoleń odziedziczył dowolnie drobną część DNA obywatela polskiego, przekazaną mu przez któregoś z dowolnie dalekich przodków,  w wyniku aktu kopulacji dowolnie odleglego w czasie i przestrzeni - jest obywatelem polskim, wyposażonym przez polskie prawo w komplet praw i obowiązków obywatelskich na mocy ustawy o obywatelstwie polskim z 15 lutego 1962 r.]


[Nota bene 3:
Nie, to nie jest literówka -  z 1962 roku. Ustawa jest gomułkowska, lecz nadal obowiązuje, z drobnymi kosmetycznymi zmianami terminologii... ]

[Nota bene 4: 
A może po prostu zróbcie tak, jak cala sprawa była prawnie rozwiązana w II RP przed II wojną światową, w latach 1920-1939? Przedwojenna Polska była znana z wysokiej jakości swego ustawodawstwa. Jeśli obywatel II RP się naturalizował w innym kraju, uzyskując niepolskie obywatelstwo, to AUTOMATYCZNIE tracił obywatelstwo polskie w chwili nadania obcego. Wszystko bez papierów, petycji, suplikacji i opłat.
Prosto, sprawiedliwie, jednoznacznie. Tylko że w IV RP po prostu nikt już nie rozumie tych trzech słów.]
komentarze (16)

W Temacie Maci - wtemaciemaci.salon24.pl: "Nie boję się, że mnie Ojczyzna zgwałci. Nawet, jak mi współblogerzy tak komentują:"

wtorek, 3 kwietnia 2007

Zasób

Z expose sejmowego premiera Jarosława Kaczyńskiego z dnia 19 lipca 2006 r.:

 "I wreszcie, proszę Państwa, jeśli chodzi o politykę zagraniczną, ale jednocześnie nie zagraniczną, bo rzecz dotyczy Polaków, kwestia ostatnia, ale na pewno nie ostatnia, jeśli chodzi o znaczenie. My musimy dokonać przełomu, jeżeli chodzi o nasze stosunki z Polonią. To jest zasób, różnego rodzaju. Nie wiem, czy ktoś, kto powiedział to w tej chwili na ławach poselskich, mówił to ironicznie, czy nie ironicznie, ale nie ma w tym naprawdę niczego śmiesznego. To jest wielki zasób. Miliony Polaków, w tym także i takich, którzy mają dobrą, albo nawet bardzo dobrą pozycję społeczną, mieszka poza naszymi granicami. Są wśród nich i tacy, którzy byliby gotowi tu wrócić, wnosząc wiele wiedzy, wiele kwalifikacji, które w Polsce są rzadkie. Ale oczywiście ogromna większość będzie tam pozostawała, będzie tam pozostawała, ja oczywiście nie mówię o tych nowych emigrantach, tu chcemy, żeby wracali, ale może być z nami w stałym kontakcie, może umacniać nasze pozycje, może wiele wnosić, ale potrzebuje sygnału, wyraźnego, jednoznacznego sygnału. Nie tylko na poziomie przemówień premiera, prezydenta, czy ministra spraw zagranicznych, czy marszałka Sejmu, tylko na poziomie realnej działalności. Bo to właśnie z tą realną działalnością, często w konsulatach jest bardzo, ale to bardzo niedobrze. Tam często są skanseny PRL-u i musimy to zmienić."

 (...) jeśli chodzi o politykę zagraniczną, ale jednocześnie nie zagraniczną, bo rzecz dotyczy Polaków (...)"

 Oficjalną definicję Polaka uprzejmie poproszę. Rzeczpospolita Polska wyraźnie czuje się w swoim prawie uważać miliony obywateli państw obcych, stale zamieszkałych poza terytorium RP, którzy przypadkowo urodzili się w Polsce lub mieli polskich przodków, za przedmiot własnej polityki wewnętrznej, czyli "nie zagranicznej". Przepraszam, a na czym właściwie ma się ta nieproszona poufałość opierać, na mistycznej "polskiej krwi"? Liczba Polonii głosującej w konsulatach RP w krajowych wyborach jest znikoma, co powinno komuś przytomniejszemu w Kancelarii Premiera albo BBN dać nieco do myślenia. Wypraszam sobie te końskie zaloty. Jeśli pan premier ma do mnie jakąś sprawę, proszę się skontaktować w godzinach urzędowania z ambasadą australijską na ulicy Nowogrodzkiej w Warszawie, która reprezentuje mnie w Polsce. 

(...)My musimy dokonać przełomu, jeżeli chodzi o nasze stosunki z Polonią. To jest zasób, różnego rodzaju(...) To jest wielki zasób"(...)

 Wybór tej akurat metafory Polonii przez pana premiera RP wart jest tysiąca słów. Zasoby to coś, co się eksploatuje, nieprawdaż? 

Znaczy, Polonia to zasób, który po to istnieje, żeby Warszawa była z zasobu zadowolona? Zasób (resource) to z definicji coś, czego właściciel używa w celu osiągnięcia pożądanego wyniku bądź zysku - zasoby ludzkie, zasoby węgla, zasoby ropy naftowej, etc. 

Pan premier pośrednio potwierdza, że Polska nie jest w stanie pogodzić się z podmiotowością swojej diaspory, a myśli o niej wyłącznie w kategoriach wykorzystania, eksploatacji podejmowanej w celu wyduszenia z Polonii jakiejś korzyści dla siebie. 

Opiera się to na przekonaniu, że Polonia to sienkiewiczowscy "latarnicy", których smutna konieczność wygnała na tułaczkę, gdzie co noc w poduszkę szlochają za utraconą Ojczyzną, a zatem Polonia z rozkoszą będzie Ojczyźnie robić dobrze, o zapłatę nie pytając. 

W rzeczywistości, a zwłaszcza w rzeczywistości ostatnich 25 lat, znaczna część dzisiejszej Polonii została Polonią z własnego świadomego wyboru, pragnąc mieć raz na zawsze święty spokój od charakteru narodowego rodaków, oraz od wszechobecności państwa w życiu Polaków w kraju. Polacy nie po to wyjeżdżali na stale z Polski, by teraz Warszawa mogła ich dalej używać i nadużywać, ciągnąc z tego korzyści dla siebie, a Polonii oferując w zamian herbatkę w konsulacie z miejscowym rezydentem polskiego wywiadu, oraz nieograniczoną możliwość narobienia sobie poważnych kłopotów w nowym kraju za herbatkowe kontakty z obcym (czyli polskim) wywiadem. 

(...)Miliony Polaków, w tym także i takich, którzy mają dobrą, albo nawet bardzo dobrą pozycję społeczną, mieszka poza naszymi granicami."(...) 

Ani śladu zrozumienia jednego podstawowego faktu: że Rzeczypospolitej Polskiej nic do tego, kto z Polaków mieszkających poza granicami Polski dorobił się tam "dobrej albo nawet bardzo dobrej" pozycji społecznej.

Nie ma czym się epatować, że w Polsce wprawdzie bieda, korupcja, bezrobocie i bezhołowie, ale za to niektórzy Polacy w USA, Kanadzie czy Australii mają dobrą, albo nawet bardzo dobrą, pozycję społeczną. Niektórzy mają, ale co z tego?  Pozycja społeczna polskiego emigranta na Zachodzie nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek magiczną siłą emanującą z Polski, ani z żadną szczególną wyjątkowością Polaków, zaś wszystko z ogromnym wysiłkiem własnym emigrantów. 

Ci Polacy, którzy w krajach osiedlenia zajmują dobrą pozycję społeczną, zawdzięczają to własnej determinacji i sile charakteru, a nie miejscu urodzenia. To są osobiste osiągnięcia indywidualnych osób, a nie kolektywne osiągnięcia Polski, którymi mogliby się puszyć polscy politycy. 

Bardzo nie lubię używać brzydkich wyrazów, ale niestety w tych okolicznościach muszę, bo potrzebuję się wypowiedzieć mocno, prosto i zrozumiale. Zależy mi na kryształowej jasności wypowiedzi, aby nie pozostawić nikomu żadnego luzu na interpretację

MOJA POZYCJA SPOŁECZNA W AUSTRALII TO MOJA SPRAWA. NIE JEST TO ŻADEN ZASRANY INTERES WARSZAWY, JEJ POLITYKÓW I URZĘDNIKÓW.

Wtykanie polskiego państwowego nosa do mojego życia jako obywatela innego państwa, oraz mojej pozycji społecznej tamże, ja kategorycznie sobie wypraszam, i będę zwalczał wszystkimi dostępnymi mi środkami. Moje osiągnięcia w Australii oraz ciężka praca prowadząca do tych osiągnięć, to jest ostatnia rzecz, od której pozwolę komukolwiek w Warszawie odcinać kupony. 

Sam będę decydował, jak swoją pozycję społeczną wykorzystać, i na czyją korzyść. A Warszawa niech sama pracuje na swój międzynarodowy "image", bez podłączania się pod cudze sukcesy. 

(...)"ale może być z nami w stałym kontakcie"(...)

 Motyw polskiej piątej kolumny, raportującej Warszawie, jak się w świecie sprawy mają, czyli darmowej siatki informatorów i agentów wpływu o globalnym zasięgu, wyraźnie frapuje polskich polityków, bo powraca od wielu lat jak bumerang, niezależnie od profilu politycznego rządów Rzeczypospolitej. 

Ja już to oczyma duszy widzę: urodzony w Polsce lub z polskich rodziców amerykański urzędnik federalny, australijski oficer zawodowy, kanadyjski dyplomata, brytyjski policjant, niemiecki dziennikarz, hiszpański pilot F-16, szwajcarski bankier, oficer francuskiego wywiadu - wszyscy "w stałym kontakcie" z Warszawą, z całkowitym lekceważeniem swojej lojalności obywatelskiej wobec krajów, w których osiągnęli "dobrą, albo nawet bardzo dobrą pozycję społeczną". 

A lokalne kontrwywiady przyglądają się temu z pobłażliwym uśmiechem, bo miejscowe prawo wszak Polski nie może dotyczyć, ona jest ponad to, bo ważniejszy jest mistyczny zew polskiej krwi.

Wielu polityków polskich epatuje się przykładami działań społeczności żydowskich w świecie, na których pomoc, poradę i portfel zawsze może liczyć Izrael. Istnieje jednak zasadnicza, i słabo rozumiana w Polsce, różnica pomiędzy amerykańskim Żydem, działającym w USA jako "sayan" (ochotniczy tajny współpracownik) Mossadu, lub pro-izraelski lobbysta, a Polakiem z Polonii amerykańskiej lub każdej innej. 

Różnica jest taka, że każdy Żyd z diaspory traktowany jest w Izraelu przyjaźnie i tolerancyjnie, jest tam oczekiwanym, pożądanym i ciepło przyjmowanym gościem, bez względu na jego osobiste poglądy na tamtejszą politykę. A nie jeleniem do skubania przez miejscowych,  lub workiem treningowym do rozładowywania na nim prywatnych frustracji nieżyczliwych bliźniemu, nisko płatnych, niedouczonych i wściekłych na swój los urzędników. 

Każdy Żyd na świecie może przyjechać z wizytą do Izraela - i wyjechać z niego z powrotem do domu - na podstawie paszportu kraju swojego stałego zamieszkania. Nie spotka się przy tym z głupimi komentarzami i jeszcze głupszymi wstrętami ze strony izraelskich władz, ani z sugestiami, że stanowczo powinien wyrobić sobie paszport izraelski. Brak też zawoalowanych gróźb, że go izraelska straż graniczna z Izraela z powrotem do domu w USA czy Australii nie wypuści, jeśli tylko tak się jej spodoba. 

Nie przypominam sobie, by władze Izraela kiedykolwiek rościły sobie prawo do rządzenia Żydami z diaspory, których jedyny związek z Izraelem polega na odwiedzinach tam od czasu do czasu z przyczyn rodzinnych, a poza tym mało lub wcale nie interesują się sprawami Bliskiego Wschodu. 

(...)"może umacniać nasze pozycje"(...) 

A konkretnie, co to za  pozycje, oraz w jaki sposób Polonia ma je umacniać? Co Polonia ma począć z pozycjami, które są wprawdzie polskie, ale tyleż idiotyczne, co szkodliwe, jak na przykład chorobliwa krajowa obsesja na punkcie zniesienia wiz turystycznych do USA dla Polaków, mającego umożliwić masowe łamanie amerykańskiego prawa imigracyjnego przez Polaków z Polski, pragnących pracować w USA na czarno? 

Czy miliony Polonii mają, na gwizdek z Warszawy, demonstrować pod ambasadami Niemiec na całym świecie, przeciwko ciężkiemu dowcipowi Niemców, za każdym razem, kiedy głupawy niemiecki satyryk w jeszcze głupszej niskonakładowej gazecie nazwie polskiego premiera "kartoflem"?

 (...)"może wiele wnosić" (...)

 Polonia ma wnosić - świetnie, ale kto ma wynosić? To także stale powracajaca fantazja polskich polityków:  róg obfitości, który Polonia będzie bez końca i za darmo napełniać, a Warszawa - opróżniać i podawać Polonii do ponownego napełnienia. Wiele się mówi na temat, co Polska mogłaby z tego mieć, ale co ma z tego mieć Polonia? Pomnik w Warszawie, w dodatku zbudowany z własnych składek? 

(...)"ale potrzebuje sygnału, wyraźnego, jednoznacznego sygnału" (...) 

Jeśli to ma być gwizdek, po którym Polonia staje na tylnych łapach i zaczyna się łasić do Warszawy, to taki sygnał należy do tej samej bajki, co magiczny kwiat paproci. Wyraźny, jednoznaczny sygnał, jaki mógłby na dłuższą metę przynieść poprawę dość oziębłych obecnie stosunków Polski z diasporą, to rezygnacja z demonstracyjnego pokazywania Polonii na każdym kroku przez Warszawę, kto w stosunkach Polska - Polonia ma być na wierzchu, a kto pod spodem, kto jest właścicielem, a kto poddanym.

 Jednoznacznym sygnałem byłoby uznanie de iure przez prawo polskie realnie istniejącej sytuacji i zaprzestanie negowania faktów. Polonia zamorska z zamorskimi obywatelstwami to są Amerykanie, Kanadyjczycy, Australijczycy urodzeni w Polsce lub z polskich rodziców, a nie czasowo nieobecni pod swoim polskim adresem zameldowania Polacy, własność Warszawy albo jej zbiegli poddani. 

Polskie miejsce urodzenia ani polskie pochodzenie Polonii w żadnym stopniu nie upoważnia Warszawy do prób kontynuacji rządzenia tymi ludźmi, administrowania ich sprawami, ewidencjonowania ich dzieci, kolczykowania PESEL-em, żądania polskich paszportów od osób, które ich mieć nie chcą, bo mają inne, chwalenia, ganienia, pociągania za sznurki. Bez względu na to, co między sobą uzgodnią krajowi politycy, oraz co napisano w ustawach obowiązujących na drugim końcu świata, czyli w Polsce - i nigdzie indziej. 

Sygnały, o których był łaskaw wspomnieć pan premier, są obecnie prawie wyłącznie negatywne. Polscy urzędnicy, dyplomaci i strażnicy graniczni maniakalnie upierają się na codzień, że: 

-         macie mieć tylko taki paszport a nie inny; każdy inny jest niedobry!  

-         może was wypuścimy z odwiedzin w Polsce z powrotem do domu, a może was nie wypuścimy, no i co nam zrobicie? 

-         na każde nasze żądanie - metryka każdego waszego dziecka, ale tylko polska, bo niepolska jest niedobra!

-         jak się rozwodzicie to, wicie, musi być potwierdzenie  rozwodu przez polski sąd; obcy rozwód jest niepolski, znaczy niedobry, bo co tam te jakieś obce sądy wiedzą! 

-         wasze dzieci to nasze dzieci i nasi obywatele, a o zgodę na to was pytać nie będziemy! 

-         na każde nasze skinienie, wicie, rozumicie, macie w zębach przynieść furmankę takich papierów, jakie nam się spodoba, uwierzytelnić notarialnie, umiejscowić, zalegalizować, zarejestrować, przetłumaczyć, ostemplować tak, jak zechcemy, potem dobrze nam za to zapłacić, dopłacić, dopłacić drugi raz, jeszcze raz zapłacić od początku, a następnie zamknąć mordę i nie protestować przeciwko traktowaniu petenta jak burej suki i dojnej krowy przez polskie konsulaty. Na jakiej podstawie? Bo u nas som takie przepysy! To niby nie wiecie, że tak samo jest wszędzie? 

(...) Tam często są skanseny PRL-u i musimy to zmienić.(...) 

Aby nikt mnie nie posądzał o negatywizm, tu zgadzam się z panem premierem entuzjastycznie i na sto dziesięć procent.

Ambasador nadzwyczajny i pełnomocny Rzeczypospolitej Polskiej w Australii, Jerzy Więcław, jest absolwentem MGIMO (Moskowskij Gosudarstwiennyj Institut Mieżdunarodnych Otnoszenij - Moskiewski Państwowy Instytut Stosunków Międzynarodowych). Dyplom MGIMO uzyskał w 1973 roku, w wieku 24 lat. Studia w MGIMO trwały na ogół co najmniej dwa lata, a zatem przyszły ambasador musiał zostać na nie skierowany najdalej w 1971 roku, w wieku 22 lat. Pracę w MSZ PRL podjął w 1973 roku, bezpośrednio po ukończeniu studiów w Moskwie. Studia podyplomowe w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR ukończył w roku 1980. 

Nie sposób doszukać się w publikacjach MSZ RP ani wykazu stanowisk, jakie dzisiejszy ambasador RP w Australii piastował był w latach 1973-1990, ani listy placówek, na jakich przebywał przed rokiem 1990. Gromosław Czempiński był w Chicago, Sławomir Petelicki  był w Sztokholmie; na jakich placówkach był Jerzy Więcław - nie wiadomo.

MGIMO był aż do upadku ZSRR zamkniętą uczelnią partyjną, nie prowadził otwartego naboru. By Polak mógł studiować dyplomację w Moskwie, musiał być w PRL formalnie wytypowany i skierowany na takie studia. Wytypowany, przez kogo? Skierowany, w jakim trybie? Bóg raczy wiedzieć.

Według zgodnych opinii, opublikowanych niezależnie od siebie przez dr Grzegorza Kostrzewę-Zorbasa z PAN i płk Olega Gordijewskiego, zbiegłego w 1985 roku na Zachód rezydenta radzieckiego wywiadu w Londynie, MGIMO był kuźnią kadr nie tylko dyplomacji Układu Warszawskiego, ale także Zarządu I KGB, czyli radzieckiego wywiadu zagranicznego ( obecnie SWRR, Służba Wnieszniej Razwiedki Rossiji). 

Nie jestem przekonany, czy jeśli ktoś trzydzieści lat temu towarzysko ocierał się na studiach o środowisko dzisiejszych wyższych oficerów SWRR, a jego młodzieńcza charakterystyka psychologiczna pozostaje w archiwum w Moskwie, to wybór takiej osoby na stanowisko ambasadora suwerennej Rzeczypospolitej jest najszczęśliwszy z możliwych.

Nie wierzę także w cudowne nawrócenia komunistów tak wiernych, że aż kierowanych na studia w WSNS przy KC PZPR.
komentarze (3)

W Temacie Maci - wtemaciemaci.salon24.pl: "Z expose sejmowego premiera Jarosława Kaczyńskiego z dnia 19 lipca 2006 r.:"