wtorek, 24 kwietnia 2007

Senatora polonijnego, subito!

Zdecydowanie wybierzcie posłów i senatorów polonijnych! 

Będą w parlamencie wielogodzinne filipiki na poziomie bójki na zabawie w remizie Ochotniczej Straży Pożarnej, takie jak ostatnio w "Kontratekstach"  na temat "dlaczego prezesem Rady Naczelnej Polonii Australijskiej i Nowozelandzkiej wybrano jednego pana z Brisbane, a nie jedną panią z Melbourne".  Domniemam, że pewnie dlatego, że ta pani nie posiadała odpowiedniego poparcia w gremium, ktore wybrało tego pana. Ale co z tego?

 http://www.kontrateksty.pl/index.php?action=show&type=news&newsgroup=29&id=2401

Ani i jednej, ani drugiej z tych osób nigdy w życiu nie widziałem na oczy. Nie sądzę, by ten stan rzeczy miał się zmienić. Po przeczytaniu ociekającego pianą (z nieznanego mi powodu) elaboratu w "Kontratekstach", nie odczuwam najmniejszej potrzeby osobistego poznania tej pani. Nie po to ćwierć wieku temu wyemigrowałem z Polski, aby teraz resztę życia na drugim końcu świata poświęcić egzegezom leninowskiego dylematu "a wy s nami, ili protiw nas?" lub skolastycznym debatom w stylu św. Tomasza z Akwinu na temat "ilu komunistów mieści się na główce od szpilki?". 

Co to jest, na przykład, na miłość Boską, "niezlustrowana Polonia i jej agenci"?

Nic nie wiem o istnieniu w Australii jakiejkolwiek struktury, instytucji czy stowarzyszenia znanego kolektywnie jako "Polonia", które by nie tylko podlegało lustracji, ale w dodatku prowadziło działalność wywiadowczą przy pomocy agentury.

 "Polonia", jak mi się zawsze wydawało, to słowo o znaczeniu ogólnym, tak samo jak słowo"diaspora".  Polonia to jest diaspora polska, ogólna nazwa światowej diaspory, do której zaliczają się (to jest, same się zaliczają, w drodze samookreślenia,  a nie za pośrednictwem jakiejś instytucji) osoby polskiego urodzenia lub pochodzenia, identyfikujące się osobiście z polską kulturą, językiem, dziedzictwem historycznym etc.

Zależnie od tego kto i jak liczy, Polonia liczy prawdopdobnie od około 11 do około 19 milionów osób. Uściślić liczebność Polonii jest trudno, z powodu braku consensusu socjologów i demografów na temat kryteriów przynależności do Polonii, oraz  z  braku w polskim prawie (tak przed, jak i po II wojnie światowej) formalnej definicji "osoby pochodzenia polskiego". 

Kryteria członkostwa Polonii są równie płynne jak jej liczba, i znajdują się in pectore, czyli w indywidualnych sercach osób, które albo się do przynależności do Polonii poczuwają, albo się nie poczuwają. Można się czuć członkiem Polonii, albo się nie czuć członkiem Polonii, ale nie można się "zapisać" do Polonii ani "wypisać" z Polonii.  Polonia to nie jest żadne kolektywne ciało czy instytucja, która komukolwiek podlega, ma statut czy inne reguły postępowania, posiada uznanych, zarejestrowanych tak czy inaczej członków, których może w swoje szeregi przyjmować albo z nich wyrzucać. 

Kilkanaście lat temu, dr Geoffrey Price, demograf z Australian National University, szacował liczebność Polonii australijskiej na pomiędzy 75 a 150 tysięcy osób, według dość skomplikowanych kryteriów statystycznych. Nie wiem, czy ta liczba ta z grubsza odpowiada stanowi faktycznemu, czy nie, ponieważ mam to zagadnienie za istotne wyłącznie dla specjalistów z wąskiej dziedziny socjologii społeczeństw wielokulturowych, do których sam się nie zaliczam.

Pani z Melbourne w "Kontratekstach" obliczyła Polonię australijską na 5000 osób ("tylko 5 tysięcy Polaków okupuje ten kraj"). Nie wiem niestety na jakiej podstawie tak sądzi, ani w jaki sposób Polacy Australię okupują.

Komuś się marzy Wielka Lustracja Generalna Polonii? 

Wszystkich 11-19 milionów? Zdecydowanie nic mi nie wiadomo na temat istnienia globalnego obowiązku lustracyjnego obejmującego, na przykład, wszystkie osoby na świecie posługujące się w domu językiem polskim (a zatem przynajmniej część Polonii). Czyżbym coś ważnego przeoczył? 

Zawsze wydawało mi się (czyżby błędnie?), że polska lustracja zdefiniowana jest ustawą lustracyjną, obowiązujacą w polskiej jurysdykcji terytorialnej i nigdzie indziej. O ile ktoś miałby się zgłosić do mnie w Australii i nastawać, że ponieważ mam polskie nazwisko, to mam się na drugim koncu świata zlustrować - zadzwonię na policję złożyć skargę, że nachodzi mnie wariat. 

O ile ktoś  posiada wiarygodne informacje, że ktokolwiek rekrutuje w Australii agentów, w celu prowadzenia tam działalności szpiegowskiej lub wywrotowej, to jego moralnym obowiązkiem jest zwrócić się w tej sprawie do australijskiej policji federalnej, zamiast rzucać mroczne oskarżenia.

Pani z Melbourne biadoli także, że Polska jest na 75 miejscu na liście krajów, do których Australia eksportuje, oraz na 221 miejscu  na liście krajów, z których importuje. No dobrze, ale co z tego? O czym niby to ma świadczyć? 

Na moje oko, tylko o tym, że z Polski do Australii jest prawdopodobnie za daleko, żeby opłacalnie sprowadzać z Australii do Polski większość australijskich towarów. Albo o tym, że polscy importerzy wolą inne towary. O tym, że polskie firmy nie mają w swojej ofercie eksportowej nic, co ktokolwiek w Australii chciałby kupować na liczącą się skalę. Albo o tym, że polskim firmom nie zależy im na otwieraniu nowych rynków, bo mają w Europie lepsze i bliżej. 

Same ogórki konserwowe "Krakus" i powidła śliwkowe, choć znakomite i dobrze tu znane, nie poprawią bilansu handlowego. Jeśli ktoś pragnie ten bilans poprawiać, to ja nie widzę przeszkód - proszę handlować czym dusza zapragnie. Australia może na przykład dostarczyć Polsce nieograniczoną ilość węgla - niewykluczone, że taniej niż w Polsce kosztuje sam przewóz węgla ze Śląska na Wybrzeże - o ile tylko ktoś w Polsce zechce kupić. Tylko co, do cholery, mają do tego wizyta Borusewicza w Australii albo lustracja? 

Kto i przed czym ma się ukrywać i czaić w Australii, do której niespecjalnie łatwo jest wyemigrować, bo dla otrzymania aystralijskiej wizy imigracyjnej trzeba spełnić dość wyśrubowane kryteria? Na czym są oparte gorączkowe majaczenia, że jakieś ukradzione pieniądze mają już niebawem inwestować w Australii jakieś sieroty po Stalinie, najwidoczniej osobiście znane autorce?  Nic z tego nie rozumiem. 

Tekst pani z Melbourne jest do uratowania. Wystarczy odsiać osiem elementów:

1.     bryzganie pianą na jakiegoś konkurenta do jakiegoś polonijnego stołka poprzez wytykanie mu, co podobno 38 lat temu napisał był w niszowym PRL-owskim czasopiśmie technicznym z 1969 roku, i że podobno należał do PZPR (zagadka: ilu członków Komisji Krajowej "S" z 1981 roku też należało?);

2.     bryzganie pianą na IPN, który jakoby uznał tego konkurenta za osobę pokrzywdzoną w rozumieniu poprzedniej ustawy lustracyjnej, rzekomo z pominięciem jakiejkolwiek kwerendy archiwalnej. Nie wiem, czy to w ogóle możliwe: formalne uznanie kogokolwiek przez IPN za osobę pokrzywdzoną bez kwerendy? Za mało się na tym znam - czy ktoś wie?

3.     wychwalanie bliżej nieokreślonych osób określanych jako "heretycy Solidarności zarażeni bakcylem przyzwoitości i moralności" (nic nie wiem o autorce, więc nie mogę się do tego ustosunkować, a nawet wyczuć czy być heretykiem, to źle, czy dobrze?) 

4.     żale, że "nasz Borsuk" zignorował protestacje "heretyków" (bo zapewne nic z tych protestów nie zrozumiał; jeśli ja, pomimo spędzenia 25 lat w Australii, za wielką cholerę nie mogę zrozumieć, o co autorce chodzi, to Borusewicz był bez szans);  

5.     halucynacje o stu milionach agentów (według autorki, Borusewicz miał powiedzieć, że "agentów w latach 1944-1989 wyeksportowano z PRL-u około 100 000 tysięcy"); 

6.     halucynacje o zagrożeniu życia działaczy "Solidarności" w Australii:  jeśli ktokolwiek komukolwiek grozi w Australii śmiercią, to osoba otrzymująca takie groźby powinna się natychmiast udać z tym na policję, która wszystkie rzeczywiste groźby traktuje poważnie; 

Nota bene: -  pierwsze słyszę, że "S" nadal istnieje i działa w Australii - słyszałem o grupie Polaków w Sydney działającej pod nazwą "Solidarność" w latach 1980-81, a potem, w okresie stanu wojennego, organizującej wysyłkę pomocy dla rodzin internowanych i innych poszkodowanych w Polsce; sydneyska "S" zorganizowała również podczas stanu wojennego głośną akcję wielomiesięcznej blokady konsulatu generalnego PRL w Sydney, z odłączeniem komuchom prądu, wody, kanalizacji i wywozu śmieci; ale to wszystko było było ponad 20 lat temu, więc myślałem, że australijska "S" dawno się rozwiązała. 

7.     mroczne sugestie że Borusewicz zdradził sprawę lustracji, ponieważ ma na nią inny pogląd niż jedna pani w Melbourne, jak również nie widział możliwości rozszerzenia lustracji na cały świat; 

8.     rewelację, że ulubioną poetką Bogdana Borusewicza jest Wisława Szymborska (dlaczego akurat Szymborska???), a zatem jest to gość niegodny stanowiska.

 

Po odsianiu tych ośmiu punktow, na sicie zostają dwie całkiem ciekawe wiadomości:

PIERWSZA jest taka, że skarb państwa IV RP wyłożył ponad milion złotych, czyli około 370 tysięcy dolarów amerykańskich, na koszta luksusowej dwutygodniowej wycieczki do Australii dla ośmiu posłów i senatorów, 69 dobiegaczy i ochroniarzy,  oraz dla całkiem w tym wypadku surrealnej wojskowej załogi prezydenckiego samolotu Tu-154. 

A wszystko to zamiast wysłać do Australii ośmiu polityków lotem rejsowym linii Qantas lub British Airways z Londynu lub Frankfurtu, pierwszą klasą,  za sumę pięciokrotnie niższą, nawet po wliczeniu kosztów hoteli na dwa tygodnie pobytu. Tony Blair niedawno leciał na wycieczkę do Kanady rejsowym samolotem BA, w dodatku za własne pieniądze.

Doliczyć należy - z budżetu MON - bezsensownie wylatany resurs prezydenckiego eksponatu historii awiacji marki Tupolew Tu-154M. Dystans z Polski do Australii i nazad to jest jakieś 35-38 000 km, ca. 50 godzin lotu, każda po kilka do kilkanastu tysięcy złotych w kosztach eksploatacji samolotu innych niż paliwo (resurs silników, obsługa techniczna, przeglądy, części zamienne etc.).

Plus opłaty lotniskowe za miedzylądowania po drodze. Plus opłata za korzystanie z australijskiej kontroli ruchu powietrznego. Plus dzienne opłaty za parkowanie samolotu na australijskich lotniskach przez dwa tygodnie. Na to, żeby ponad 100-miejscowy samolot czekał na kogoś na zagranicznym lotnisku, a piloci w hotelu, przez dwa tygodnie, to na ogół  może sobie pozwolić w tej części świata sułtan Brunei i prezes Toyoty, ale mało kto więcej. Qantas i każda inna linia lotnicza mają takie koszty wliczone w standardową cenę biletu, ale co tam - zastaw się, a postaw się!  Hobbyści muzealnej awiacji wysiadujacy za ogrodzeniami lotnisk mieli dużą frajdę - egzotyczne aeroplany Tupolewa rzadko się pojawiają w Australii.

Jeszcze większą frajdę miała w Australii ochrona z BOR.

Po pierwsze, nie było przed czym chronić delegacji z Polski, z powodu niemal totalnej ignorancji i obojętności populacji miejscowej na fakt, że taki kraj istnieje, i taka delegacja z niego do Australii przybyła.

Po drugie, ochrona nie miałaby czym delegacji bronić, ponieważ wizytującym zagranicznym ochroniarzom rządowym tutejsza policja odbiera na czas pobytu broń palną do depozytu  - jedyny wyjątek czyni się dla United States Secret Service, ochraniającej amerykańskich prezydentów. 

Jeżeli kogokolwiek naprawdę należy podczas wizyty w Australii chronić, to uzbrojoną ochronę zapewnia oficjalnym delegacjom tutejsza policja federalna.  Mocno stojąca na ziemi australijska policja powitałaby jednak salwą śmiechu sugestię, że Marszałek Senatu RP Bogdan Borusewicz potrzebuje w Australii zbrojnej obstawy, żeby go wróg nie zjadł. 

DRUGA wiadomość jest taka, że p. Bogumiła Więcław, żona ambasadora Jerzego Więcława, starego komucha (dyplom MGIMO - Moskwa 1973, dyplom WSNS przy KC PZPR - Warszawa 1980) zdjęła ze ścian w ambasadzie RP w Canberze kopie arrasów wawelskich. No, to jest przynajmniej news. Ale niekompletny. 

Zaniedbano bowiem dodać, że towarzyszka życia towarzysza Więcława jest formalnie akredytowana w Australii jako radca, czyli Counsellor, ambasady RP. Co przekłada się na wypłacane jej przez MSZ RP pobory wice-ambasadora. 

Nic nie szkodzi, że istnienie w sennej polskiej ambasadzie w Canberze stanowiska radcy jest całkowicie zbędne. Nie ma tam dosyć roboty nawet dla samego ambasadora - handel polsko-australijski jest nieznaczący, wymiana turystyczna, kulturalna i oświatowa jest niewielka. Samą inwigilacją Polonii etatów uzasadnić się nie da. 

Ambasada RP w Canberze, wybudowana  przez PRL w latach 70-tych na potrzeby "przykrycia" wywiadowczego dla oficerów "cichego frontu", istnieje siłą rozpędu i nabija polskiemu podatnikowi koszty, bo Australia nie jest krajem tanim. Nic by się nie stało, gdyby interesy RP reprezentowała w Australii dowolna polska ambasada w Azji - tak samo, jak to rutynowo czyni wiele innych państw, mających w Australii konsulaty, ale rezygnujących z kosztownych i niespecjalnie przydatnych ambasad.

Skoro już jesteśmy przy amb. Więcławie, spytam ot tak, zupełnie nawiasem: dlaczego australijska "Solidarność" wyraźnie nie wie, że Andrzej Słowik, jeszcze jedna legenda "S", pracował jeszcze dość niedawno w tej ambasadzie jako kierowca ambasadora Więcława, zamiast odwrotnie? 

Co konkretnego australijska "Solidarność" zrobiła w kierunku, by pp. Słowik i Więcław zamienili się miejscami w mercedesie??? 

Wyczerpującej odpowiedzi oraz interpelacji poselskich w tej sprawie oczekiwać będę od nowo wybranych polonijnych posłów i senatorów. Jak się bawić, to się bawić. 

Nie mogę się też doczekać usłyszenia wielu podobnych rewelacji z sejmowej trybuny. Dla draki, mogę nawet poprowadzić kampanię wyborczą pani z Melbourne. Nikt mi tak nie otwiera oczu na to, w jak potwornym kraju mieszkam, jak ta pani.

 

 

 


 

 

 

komentarze (7)

W Temacie Maci - wtemaciemaci.salon24.pl

Brak komentarzy: