wtorek, 3 kwietnia 2007

Zasób

Z expose sejmowego premiera Jarosława Kaczyńskiego z dnia 19 lipca 2006 r.:

 "I wreszcie, proszę Państwa, jeśli chodzi o politykę zagraniczną, ale jednocześnie nie zagraniczną, bo rzecz dotyczy Polaków, kwestia ostatnia, ale na pewno nie ostatnia, jeśli chodzi o znaczenie. My musimy dokonać przełomu, jeżeli chodzi o nasze stosunki z Polonią. To jest zasób, różnego rodzaju. Nie wiem, czy ktoś, kto powiedział to w tej chwili na ławach poselskich, mówił to ironicznie, czy nie ironicznie, ale nie ma w tym naprawdę niczego śmiesznego. To jest wielki zasób. Miliony Polaków, w tym także i takich, którzy mają dobrą, albo nawet bardzo dobrą pozycję społeczną, mieszka poza naszymi granicami. Są wśród nich i tacy, którzy byliby gotowi tu wrócić, wnosząc wiele wiedzy, wiele kwalifikacji, które w Polsce są rzadkie. Ale oczywiście ogromna większość będzie tam pozostawała, będzie tam pozostawała, ja oczywiście nie mówię o tych nowych emigrantach, tu chcemy, żeby wracali, ale może być z nami w stałym kontakcie, może umacniać nasze pozycje, może wiele wnosić, ale potrzebuje sygnału, wyraźnego, jednoznacznego sygnału. Nie tylko na poziomie przemówień premiera, prezydenta, czy ministra spraw zagranicznych, czy marszałka Sejmu, tylko na poziomie realnej działalności. Bo to właśnie z tą realną działalnością, często w konsulatach jest bardzo, ale to bardzo niedobrze. Tam często są skanseny PRL-u i musimy to zmienić."

 (...) jeśli chodzi o politykę zagraniczną, ale jednocześnie nie zagraniczną, bo rzecz dotyczy Polaków (...)"

 Oficjalną definicję Polaka uprzejmie poproszę. Rzeczpospolita Polska wyraźnie czuje się w swoim prawie uważać miliony obywateli państw obcych, stale zamieszkałych poza terytorium RP, którzy przypadkowo urodzili się w Polsce lub mieli polskich przodków, za przedmiot własnej polityki wewnętrznej, czyli "nie zagranicznej". Przepraszam, a na czym właściwie ma się ta nieproszona poufałość opierać, na mistycznej "polskiej krwi"? Liczba Polonii głosującej w konsulatach RP w krajowych wyborach jest znikoma, co powinno komuś przytomniejszemu w Kancelarii Premiera albo BBN dać nieco do myślenia. Wypraszam sobie te końskie zaloty. Jeśli pan premier ma do mnie jakąś sprawę, proszę się skontaktować w godzinach urzędowania z ambasadą australijską na ulicy Nowogrodzkiej w Warszawie, która reprezentuje mnie w Polsce. 

(...)My musimy dokonać przełomu, jeżeli chodzi o nasze stosunki z Polonią. To jest zasób, różnego rodzaju(...) To jest wielki zasób"(...)

 Wybór tej akurat metafory Polonii przez pana premiera RP wart jest tysiąca słów. Zasoby to coś, co się eksploatuje, nieprawdaż? 

Znaczy, Polonia to zasób, który po to istnieje, żeby Warszawa była z zasobu zadowolona? Zasób (resource) to z definicji coś, czego właściciel używa w celu osiągnięcia pożądanego wyniku bądź zysku - zasoby ludzkie, zasoby węgla, zasoby ropy naftowej, etc. 

Pan premier pośrednio potwierdza, że Polska nie jest w stanie pogodzić się z podmiotowością swojej diaspory, a myśli o niej wyłącznie w kategoriach wykorzystania, eksploatacji podejmowanej w celu wyduszenia z Polonii jakiejś korzyści dla siebie. 

Opiera się to na przekonaniu, że Polonia to sienkiewiczowscy "latarnicy", których smutna konieczność wygnała na tułaczkę, gdzie co noc w poduszkę szlochają za utraconą Ojczyzną, a zatem Polonia z rozkoszą będzie Ojczyźnie robić dobrze, o zapłatę nie pytając. 

W rzeczywistości, a zwłaszcza w rzeczywistości ostatnich 25 lat, znaczna część dzisiejszej Polonii została Polonią z własnego świadomego wyboru, pragnąc mieć raz na zawsze święty spokój od charakteru narodowego rodaków, oraz od wszechobecności państwa w życiu Polaków w kraju. Polacy nie po to wyjeżdżali na stale z Polski, by teraz Warszawa mogła ich dalej używać i nadużywać, ciągnąc z tego korzyści dla siebie, a Polonii oferując w zamian herbatkę w konsulacie z miejscowym rezydentem polskiego wywiadu, oraz nieograniczoną możliwość narobienia sobie poważnych kłopotów w nowym kraju za herbatkowe kontakty z obcym (czyli polskim) wywiadem. 

(...)Miliony Polaków, w tym także i takich, którzy mają dobrą, albo nawet bardzo dobrą pozycję społeczną, mieszka poza naszymi granicami."(...) 

Ani śladu zrozumienia jednego podstawowego faktu: że Rzeczypospolitej Polskiej nic do tego, kto z Polaków mieszkających poza granicami Polski dorobił się tam "dobrej albo nawet bardzo dobrej" pozycji społecznej.

Nie ma czym się epatować, że w Polsce wprawdzie bieda, korupcja, bezrobocie i bezhołowie, ale za to niektórzy Polacy w USA, Kanadzie czy Australii mają dobrą, albo nawet bardzo dobrą, pozycję społeczną. Niektórzy mają, ale co z tego?  Pozycja społeczna polskiego emigranta na Zachodzie nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek magiczną siłą emanującą z Polski, ani z żadną szczególną wyjątkowością Polaków, zaś wszystko z ogromnym wysiłkiem własnym emigrantów. 

Ci Polacy, którzy w krajach osiedlenia zajmują dobrą pozycję społeczną, zawdzięczają to własnej determinacji i sile charakteru, a nie miejscu urodzenia. To są osobiste osiągnięcia indywidualnych osób, a nie kolektywne osiągnięcia Polski, którymi mogliby się puszyć polscy politycy. 

Bardzo nie lubię używać brzydkich wyrazów, ale niestety w tych okolicznościach muszę, bo potrzebuję się wypowiedzieć mocno, prosto i zrozumiale. Zależy mi na kryształowej jasności wypowiedzi, aby nie pozostawić nikomu żadnego luzu na interpretację

MOJA POZYCJA SPOŁECZNA W AUSTRALII TO MOJA SPRAWA. NIE JEST TO ŻADEN ZASRANY INTERES WARSZAWY, JEJ POLITYKÓW I URZĘDNIKÓW.

Wtykanie polskiego państwowego nosa do mojego życia jako obywatela innego państwa, oraz mojej pozycji społecznej tamże, ja kategorycznie sobie wypraszam, i będę zwalczał wszystkimi dostępnymi mi środkami. Moje osiągnięcia w Australii oraz ciężka praca prowadząca do tych osiągnięć, to jest ostatnia rzecz, od której pozwolę komukolwiek w Warszawie odcinać kupony. 

Sam będę decydował, jak swoją pozycję społeczną wykorzystać, i na czyją korzyść. A Warszawa niech sama pracuje na swój międzynarodowy "image", bez podłączania się pod cudze sukcesy. 

(...)"ale może być z nami w stałym kontakcie"(...)

 Motyw polskiej piątej kolumny, raportującej Warszawie, jak się w świecie sprawy mają, czyli darmowej siatki informatorów i agentów wpływu o globalnym zasięgu, wyraźnie frapuje polskich polityków, bo powraca od wielu lat jak bumerang, niezależnie od profilu politycznego rządów Rzeczypospolitej. 

Ja już to oczyma duszy widzę: urodzony w Polsce lub z polskich rodziców amerykański urzędnik federalny, australijski oficer zawodowy, kanadyjski dyplomata, brytyjski policjant, niemiecki dziennikarz, hiszpański pilot F-16, szwajcarski bankier, oficer francuskiego wywiadu - wszyscy "w stałym kontakcie" z Warszawą, z całkowitym lekceważeniem swojej lojalności obywatelskiej wobec krajów, w których osiągnęli "dobrą, albo nawet bardzo dobrą pozycję społeczną". 

A lokalne kontrwywiady przyglądają się temu z pobłażliwym uśmiechem, bo miejscowe prawo wszak Polski nie może dotyczyć, ona jest ponad to, bo ważniejszy jest mistyczny zew polskiej krwi.

Wielu polityków polskich epatuje się przykładami działań społeczności żydowskich w świecie, na których pomoc, poradę i portfel zawsze może liczyć Izrael. Istnieje jednak zasadnicza, i słabo rozumiana w Polsce, różnica pomiędzy amerykańskim Żydem, działającym w USA jako "sayan" (ochotniczy tajny współpracownik) Mossadu, lub pro-izraelski lobbysta, a Polakiem z Polonii amerykańskiej lub każdej innej. 

Różnica jest taka, że każdy Żyd z diaspory traktowany jest w Izraelu przyjaźnie i tolerancyjnie, jest tam oczekiwanym, pożądanym i ciepło przyjmowanym gościem, bez względu na jego osobiste poglądy na tamtejszą politykę. A nie jeleniem do skubania przez miejscowych,  lub workiem treningowym do rozładowywania na nim prywatnych frustracji nieżyczliwych bliźniemu, nisko płatnych, niedouczonych i wściekłych na swój los urzędników. 

Każdy Żyd na świecie może przyjechać z wizytą do Izraela - i wyjechać z niego z powrotem do domu - na podstawie paszportu kraju swojego stałego zamieszkania. Nie spotka się przy tym z głupimi komentarzami i jeszcze głupszymi wstrętami ze strony izraelskich władz, ani z sugestiami, że stanowczo powinien wyrobić sobie paszport izraelski. Brak też zawoalowanych gróźb, że go izraelska straż graniczna z Izraela z powrotem do domu w USA czy Australii nie wypuści, jeśli tylko tak się jej spodoba. 

Nie przypominam sobie, by władze Izraela kiedykolwiek rościły sobie prawo do rządzenia Żydami z diaspory, których jedyny związek z Izraelem polega na odwiedzinach tam od czasu do czasu z przyczyn rodzinnych, a poza tym mało lub wcale nie interesują się sprawami Bliskiego Wschodu. 

(...)"może umacniać nasze pozycje"(...) 

A konkretnie, co to za  pozycje, oraz w jaki sposób Polonia ma je umacniać? Co Polonia ma począć z pozycjami, które są wprawdzie polskie, ale tyleż idiotyczne, co szkodliwe, jak na przykład chorobliwa krajowa obsesja na punkcie zniesienia wiz turystycznych do USA dla Polaków, mającego umożliwić masowe łamanie amerykańskiego prawa imigracyjnego przez Polaków z Polski, pragnących pracować w USA na czarno? 

Czy miliony Polonii mają, na gwizdek z Warszawy, demonstrować pod ambasadami Niemiec na całym świecie, przeciwko ciężkiemu dowcipowi Niemców, za każdym razem, kiedy głupawy niemiecki satyryk w jeszcze głupszej niskonakładowej gazecie nazwie polskiego premiera "kartoflem"?

 (...)"może wiele wnosić" (...)

 Polonia ma wnosić - świetnie, ale kto ma wynosić? To także stale powracajaca fantazja polskich polityków:  róg obfitości, który Polonia będzie bez końca i za darmo napełniać, a Warszawa - opróżniać i podawać Polonii do ponownego napełnienia. Wiele się mówi na temat, co Polska mogłaby z tego mieć, ale co ma z tego mieć Polonia? Pomnik w Warszawie, w dodatku zbudowany z własnych składek? 

(...)"ale potrzebuje sygnału, wyraźnego, jednoznacznego sygnału" (...) 

Jeśli to ma być gwizdek, po którym Polonia staje na tylnych łapach i zaczyna się łasić do Warszawy, to taki sygnał należy do tej samej bajki, co magiczny kwiat paproci. Wyraźny, jednoznaczny sygnał, jaki mógłby na dłuższą metę przynieść poprawę dość oziębłych obecnie stosunków Polski z diasporą, to rezygnacja z demonstracyjnego pokazywania Polonii na każdym kroku przez Warszawę, kto w stosunkach Polska - Polonia ma być na wierzchu, a kto pod spodem, kto jest właścicielem, a kto poddanym.

 Jednoznacznym sygnałem byłoby uznanie de iure przez prawo polskie realnie istniejącej sytuacji i zaprzestanie negowania faktów. Polonia zamorska z zamorskimi obywatelstwami to są Amerykanie, Kanadyjczycy, Australijczycy urodzeni w Polsce lub z polskich rodziców, a nie czasowo nieobecni pod swoim polskim adresem zameldowania Polacy, własność Warszawy albo jej zbiegli poddani. 

Polskie miejsce urodzenia ani polskie pochodzenie Polonii w żadnym stopniu nie upoważnia Warszawy do prób kontynuacji rządzenia tymi ludźmi, administrowania ich sprawami, ewidencjonowania ich dzieci, kolczykowania PESEL-em, żądania polskich paszportów od osób, które ich mieć nie chcą, bo mają inne, chwalenia, ganienia, pociągania za sznurki. Bez względu na to, co między sobą uzgodnią krajowi politycy, oraz co napisano w ustawach obowiązujących na drugim końcu świata, czyli w Polsce - i nigdzie indziej. 

Sygnały, o których był łaskaw wspomnieć pan premier, są obecnie prawie wyłącznie negatywne. Polscy urzędnicy, dyplomaci i strażnicy graniczni maniakalnie upierają się na codzień, że: 

-         macie mieć tylko taki paszport a nie inny; każdy inny jest niedobry!  

-         może was wypuścimy z odwiedzin w Polsce z powrotem do domu, a może was nie wypuścimy, no i co nam zrobicie? 

-         na każde nasze żądanie - metryka każdego waszego dziecka, ale tylko polska, bo niepolska jest niedobra!

-         jak się rozwodzicie to, wicie, musi być potwierdzenie  rozwodu przez polski sąd; obcy rozwód jest niepolski, znaczy niedobry, bo co tam te jakieś obce sądy wiedzą! 

-         wasze dzieci to nasze dzieci i nasi obywatele, a o zgodę na to was pytać nie będziemy! 

-         na każde nasze skinienie, wicie, rozumicie, macie w zębach przynieść furmankę takich papierów, jakie nam się spodoba, uwierzytelnić notarialnie, umiejscowić, zalegalizować, zarejestrować, przetłumaczyć, ostemplować tak, jak zechcemy, potem dobrze nam za to zapłacić, dopłacić, dopłacić drugi raz, jeszcze raz zapłacić od początku, a następnie zamknąć mordę i nie protestować przeciwko traktowaniu petenta jak burej suki i dojnej krowy przez polskie konsulaty. Na jakiej podstawie? Bo u nas som takie przepysy! To niby nie wiecie, że tak samo jest wszędzie? 

(...) Tam często są skanseny PRL-u i musimy to zmienić.(...) 

Aby nikt mnie nie posądzał o negatywizm, tu zgadzam się z panem premierem entuzjastycznie i na sto dziesięć procent.

Ambasador nadzwyczajny i pełnomocny Rzeczypospolitej Polskiej w Australii, Jerzy Więcław, jest absolwentem MGIMO (Moskowskij Gosudarstwiennyj Institut Mieżdunarodnych Otnoszenij - Moskiewski Państwowy Instytut Stosunków Międzynarodowych). Dyplom MGIMO uzyskał w 1973 roku, w wieku 24 lat. Studia w MGIMO trwały na ogół co najmniej dwa lata, a zatem przyszły ambasador musiał zostać na nie skierowany najdalej w 1971 roku, w wieku 22 lat. Pracę w MSZ PRL podjął w 1973 roku, bezpośrednio po ukończeniu studiów w Moskwie. Studia podyplomowe w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR ukończył w roku 1980. 

Nie sposób doszukać się w publikacjach MSZ RP ani wykazu stanowisk, jakie dzisiejszy ambasador RP w Australii piastował był w latach 1973-1990, ani listy placówek, na jakich przebywał przed rokiem 1990. Gromosław Czempiński był w Chicago, Sławomir Petelicki  był w Sztokholmie; na jakich placówkach był Jerzy Więcław - nie wiadomo.

MGIMO był aż do upadku ZSRR zamkniętą uczelnią partyjną, nie prowadził otwartego naboru. By Polak mógł studiować dyplomację w Moskwie, musiał być w PRL formalnie wytypowany i skierowany na takie studia. Wytypowany, przez kogo? Skierowany, w jakim trybie? Bóg raczy wiedzieć.

Według zgodnych opinii, opublikowanych niezależnie od siebie przez dr Grzegorza Kostrzewę-Zorbasa z PAN i płk Olega Gordijewskiego, zbiegłego w 1985 roku na Zachód rezydenta radzieckiego wywiadu w Londynie, MGIMO był kuźnią kadr nie tylko dyplomacji Układu Warszawskiego, ale także Zarządu I KGB, czyli radzieckiego wywiadu zagranicznego ( obecnie SWRR, Służba Wnieszniej Razwiedki Rossiji). 

Nie jestem przekonany, czy jeśli ktoś trzydzieści lat temu towarzysko ocierał się na studiach o środowisko dzisiejszych wyższych oficerów SWRR, a jego młodzieńcza charakterystyka psychologiczna pozostaje w archiwum w Moskwie, to wybór takiej osoby na stanowisko ambasadora suwerennej Rzeczypospolitej jest najszczęśliwszy z możliwych.

Nie wierzę także w cudowne nawrócenia komunistów tak wiernych, że aż kierowanych na studia w WSNS przy KC PZPR.
komentarze (3)

W Temacie Maci - wtemaciemaci.salon24.pl: "Z expose sejmowego premiera Jarosława Kaczyńskiego z dnia 19 lipca 2006 r.:"

Brak komentarzy: