Serdecznie polecam szefostwu polskich Wojsk Łączności i Informatyki, pieszczotliwie zwanych w niektórych kołach zbliżonych do dobrze poinformowanych "Wojskami Łączności z Polonią", lekturę dzisiejszego oświadczenia firmy Google.
Tematem oświadczenia jest, ile można stracić gdy po kryjomu dłubie sie przy sieci w nadziei znalezienia tam Eldorado białego wywiadu, czarnego pi-aru, czerwonych snów o potędze, oraz niewidzialnej wirtualnej rękawicy do trzymania za rzeczywistą mordę.
David Drummond, szef radców prawnych Google, odniósł się do wykrytego w połowie grudnia cyberataku na serwery firmy. Google nie wypowiada wprawdzie słów "chińskie siły zbrojne", "chińska partia komunistyczna" i "chińskie organa państwowe" ale kontekst jest taki, że nie musi. Celem ataku były tak Google, jak i co najmniej dwadzieścia czołowych firm amerykańskich, mających na składzie wiedzę, która by się chińskim siłom zbrojnym, chińskiej partii komunistycznej i chińskiemu państwu przydała.
Atak wykraczał daleko poza zwykłe szpiegostwo przemysłowe, które już mało kogo w dzisiejszej dobie dziwi lub bulwersuje. Google wykryło obsesyjne chińskie dłubanie przy przy swojej wyszukiwarce google.cn, oraz przy systemie poczty elektronicznej Gmail w Chinach. Tamtejsze wojska łączości ze społeczeństwem i diasporą nie mogły się między innymi powstrzymać, by nie spróbować złamać zabezpieczeń Gmail. Gdyby im się w pełni udało, mogliby czytać pocztę każdego, komu się ustrój nie podoba, ale na szczęście udało się tylko częściowo. Przy okazji okazało się, że wiele osób na całym świecie, którym się chiński ustrój nie podoba, otrzymało w prezencie od państwa chińskiego rozmaite ciekawe śmierdziele softwarowe, po cichu i zdalnie zainstalowane im na domowych komputerach.
Tu dochodzimy do ceny, jaką być może bedą musiały zapłacić Chiny za dobre samopoczucie Politbiura zapewniane przez chińską cyberbezpiekę. Firma Google oznajmiła (lepiej późno niż wcale), że zaprzestaje cenzurowania swojej wyszukiwarki w Chinach w taki sposób, by państwo roslo w siłę, a partii żyło się dostatniej. Do tej pory każdy, kto wpisywał do chińskiego Google słowa kluczowe "Tybet" lub "masakra Tienanmen", otrzymywał w zamian błąd 404, albo klepsydrę kręcącą się w nieskończoność, plus bezpłatną archiwizację swojego IP w chińskim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego tytułem premii za fatygę. A tu tymczasem taki kłopot. Zaś jak się siłom zbrojnym, partii i państwu brak cenzury nie spodoba, dodaje Google, to firma się z Chin wyniesie i zabierze swoje pieniądze ze sobą.
W Polsce to się oczywiście zdarzyć nie może. Nie tylko "nasz wywiad i bezpieka" (© Wojciech Sadurski, cytowane na podstawie 'fair use doctrine' - nonprofit educational purposes) naturalnie nie upadłyby tak nisko, by dłubać przy sieci w nadziei na znalezienie sposobu kontroli społeczeństwa bez wstawania od klawiatury, ale na szczęście Polska ma również u steru rządu prawdziwego męża stanu, ideologicznie całkowicie przeciwnego cenzurze internetu, nieprawdaż?
środa, 13 stycznia 2010
Salon.cn
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
I tak wygląda ta kRajowa wolność słowa – tradycja “rozmowy kontrolowanej” wiecznie żywa.
via Tradycja “rozmowy kontrolowanej” wiecznie żywa « Pistacjowy poprawczak.
Prześlij komentarz