środa, 14 marca 2007

Zielono mi

Zieloni zealoci religii globalnego ocieplenia zajmują się ostatnio ze szczególną energią obmyślaniem rytualnych umartwień, do jakich należy mnie przymusić dla przebłagania planety. Jeśli planeta nie zostanie przebłagana, to moje pra-prawnuki, już za dwieście lat, mają przerąbane.

Obmyślanie nowych umartwień nie jest rzeczą prostą. Umartwienia powinny biczować i umartwiać wyłącznie mnie i innych wrednych kapitalistów, natomiast w żadnym wypadku nie mogą zawadzać budowie nowych elektrowni węglowych w Chinach, ani w jakikolwiek sposób zniechęcać ubogiego hinduskiego wieśniaka do posiadania czternaściorga dzieci. Chiny, Indie i cała Afryka mają dyspensę od Rady Ludowych Komisarzy Klimatycznych na dymienie, smrodzenie, grzanie i puszczanie bąków. Dyspensę dostały, bo są biedne, a co najważniejsze, nie są imperialistyczne, więc planeta im wybaczy. Towarzysze podjęli stosowną uchwałę, że dwutlenek węgla z chińskich elektrowni, metan z bąków indyjskich świętych krów ani gotowanie na otwartym ogniu z suszonego wielbłądziego nawozu w Mauretanii się do globalnego ocieplenia nie liczą, i szlus.

 Tymczasem w Pierwszym Świecie trwają heroiczne deliberacje, jak by tu mnie zobowiązać ustawowo, pod karą grzywny i chłosty, abym nie brał prysznica dwa razy dziennie po dziesięć minut, jak do tej pory, ale raz na trzy dni przez półtorej minuty, pod specjalnym sitkiem za sto dolarów, stwarzającym wymyślne złudzenie, że leci z niego woda, podczas gdy faktycznie nie sposób się pod nim porządnie opłukać z mydła.

 Macherzy z wielkiego biznesu, dostarczającego mi wody i energii elektrycznej, aż się oblizują na myśl, że teraz będą mogli uzasadnić podwojenie ceny prądu i wody dobrem planety, a nie własną pazernością.  Jak mi znowu wyłączą elektryczność,  i znowu zostanę bez klimatyzacji na cztery godziny w dniu, kiedy temperatura w cieniu przekracza 42 stopnie, to wtedy też będzie dla ratowania planety, a nie dlatego, że przedtem tandetnie naprawili transformator na rogu.


Właściciel firmy, która buduje mi basen, z uśmiechem przedstawił mi wczoraj ofertę: on ma kumpla, który ma kumpla, którego szwagier mi po cichu przywiezie cztery 20-tonowe cysterny wody ukradzionej ze strażackiego hydrantu, żeby można było napełnić basen, jak już będzie gotowy. 80 000 litrów wody z kranu kosztuje normalnie gdzieś koło 150 australijskich dolarów, mój baseniarz chce $250 za kradzioną wodę z hydrantu, ale będę musiał mu bez gadania zapłacić, bo nowo zbudowanych basenów nie wolno napełniać z własnego kranu bez specjalnego pozwolenia, a ja w końcu nie po to wyłożyłem spore pieniądze, żeby mieć w ogrodzie pusty basen, i nie po to wyemigrowałwem  z Polski, źeby w Australii składać podania  o pozwolenie na odkręcenie kranu.

Towarzysze od klimatu postulują, że mam przesiąść się z klimatyzowanego samochodu na osła. Osła mam poinstruować, by dla ocalenia planety nie pierdział, a dla przestrzegania kodeksu drogowego nie ryczał, bo
  w środmieściu Sydney, gdzie pracuję, obowiązuje zakaz używania sygnałów dżwiękowych. Osioł ma rownież pozwalać się zamykać na noc w garażu, a kiedy jestem w pracy, czekać na mnie na podziemnym parkingu pod biurowcem. 

Mam się wyrzec burżujskiego zwyczaju podróżowania zabójczymi dla planety samolotami pasażerskimi. Tym samym mam się rytualnie uwięzić na kontynencie australijskim, połączonym z resztą świata, jeśli idzie o transport pasażerów, wyłącznie drogą lotniczą. Żadnych burżujskich
  biznesowych konferencji za granicą też ma więcej nie być. Nasi zagraniczni klienci niech się idą dupczyć, najlepiej z Chińczykami. Ditto urząd podatkowy, który nie dostanie podatków od zysków firmy poniechanych w imię wyższego ideału.

Jednym słowem, oczekuje się po mnie, że mam indywidualnie przebłagać planetę i osobiście odpokutować za całą rewolucję przemysłową, mimo że ja mam świadków na to, że ani nie mieszkałem w Anglii w XVIII wieku, ani nigdy nie spotkałem osobiście Henry Forda.
W Chinach ani Afryce naturalnie nikt pokutować nie będzie, ponieważ Henry Ford był Amerykaninem, a maszynę parową wynaleziono w Anglii, zatem
  globalne ocieplenie to wina zgniłego Zachodu, a więc murzyni i Chińczycy nie mają za co przepraszać. 

Najświeższy pomysł bojowników o byt planety w Australii jest taki, żeby mnie prawnie przymusić do wymiany niesłusznych i staroświeckich żarówek pomysłu imperialisty Edisona na miłujące pokój lampy fluorescencyjne (naturalnie produkcji chińskiej). Nic nie szkodzi, że moja przystojna żona i udane dzieci wyglądają pod tymi lampami jak eksponaty z prosektorium do wykładu o rozkładzie gnilnym zwłok, a mój pies wyje, bo światło drży, migając z częstotliwością sieci, 50 razy na sekundę.

Projektowane prawo ma mnie zobowiązać, abym wszystkie 47 żarówek Edisona na swojej posesji przymusowo zastąpił lampami politycznie słuszniejszymi, około dwunastokrotnie droższymi, ale za to dwukrotnie trwalszymi i czterokrotnie oszczędniejszymi. Ośmiokrotna poprawa osiągów za dwunastokrotną cenę, więc wychodzi na to, że netto znowu dostanę po kieszeni, za karę, że lubię mieć w domu jasno.
  18 dichroicznych żarówek halogenowych 12V/50W w moich sufitach mam zastąpić ich odpowiednikami z białymi diodami świecącymi, piętnaście dolarów za sztukę w promocji. Następnie mam zamknąć mordę na temat, że LED-y w tej konfiguracji dają 75% mniej światła niż moje tanie i niezawodne halogeny. 

Wydając circa pięćset dolarów na zmianę wszystkich żarówek w domu i wokół niego, macając po ciemku w lodówce i piekarniku, bo specjalne żarówki tam stosowane nie mają energooszczęednych odpowiedników - mam sobie powtarzać pod nosem kojącą mantrę:

Jeśli cała Australia i Nowa Zelandia razem z całą ludnością i gospodarką znikną
  jutro rano z powierzchni ziemi, to emisja gazów powodujących efekt cieplarniany spadnie o całe 1.4%, i  planeta będzie zbawiona.

Ale tylko przez dwa lata, do czasu uzupełnienia brakującego CO2
  przez dynamicznie rozwijające się Chiny. 

Kiedy mi smutno i źle, schodzę sobie po kryjomu do piwnicy oświetlonej potajemnie wkręconą niesłuszną żarówką i odpalam energochłonnego laptopa. Każdy moze sprawdzić w Wikipedii to samo co ja, i na podstawie precedensów straszenia oraz  danych źródłowych o klimacie, wyrobić sobie własne zdanie o Radzie Ludowych Komisarzy Klimatycznych i panice globalnego ocieplenia:

 1.     Paul Ralph Ehrlich, ur.29 maja 1932

http://en.wikipedia.org/wiki/Paul_R._Ehrlich
 
Amerykański
  naukowiec, entomolog z zawodu, demograf-ekologista-katastrofista z zamiłowania, który w kilkunastu książkach wydanych pomiedzy 1968 a 2004 rokiem udowodnił niezbicie, że lada dzień nastąpi na Ziemi wielki głód i ogólna katastrofa. W wywiadzie udzielonym w 1971 roku, Ehrlich przepowiedział początek końca świata na rok 1972. Żadna z kilkudziesięciu katastroficznych prognoz Ehrlicha się nie sprawdziła, ale ich 75-letni obecnie autor komfortowo dożywa swoich dni jako powszechnie szanowany profesor emeritus nauk demograficznych Stanford University, zamiast zostać pognany batem boso po śniegu za głupotę i panikarstwo. Książki Ehrlicha są nadal traktowane z wielką atencją przez ekologistów, zamiast ulec wywaleniu na makulaturę.

2.     Problem roku 2000 (Y2K, Millenium Bug)

http://en.wikipedia.org/wiki/Y2K

w ramach walki z tym problemem przemysł informatyczny (IT) pobrał od jeleni w latach 1993-1999 około 300 miliardów dolarów w skali globalnej, w zamian za zapewnienie, że 1 stycznia 2000 roku nic się nie stanie. Rząd USA wydał specjalną ustawę Year 2000 Information and Readiness Disclosure Act
. Przedsiębiorstwa ubezpieczeniowe sprzedawały kosztowne polisy ubezpieczenia od Y2K. Firmy adwokackie prężyły się do skoku, żeby skarżyć, kogo popadnie, za poniesione w wyniku Y2K straty, w bunkrach z rakietami dyżurowały ekstra załogi, żeby wojna sama nie wybuchła. Nic się nie stało.

3.     Vostok Ice Core

http://en.wikipedia.org/wiki/Image:Co2-temperature-plot.svg

Po wpisaniu słów "Vostok Ice Core Data", w Google pokazują się odnośniki do licznych prac naukowych opartych na analizie zawartości dwutlenku węgla w atmosferze oraz fluktuacji temperatury planety w ciągu ostatnich 420 tysięcy lat, ustalonych drogą badań ponad 3-kilometrowego rdzenia lodowego, odwierconego przez międzynarodowy program badawczy w rosyjskiej polarnej stacji badawczej "Wostok" na Antarktydzie w połowie lat 90-tych.

Wszystkie te prace zawierają sławny wykres historii klimatu za ostatnich 420 000 lat, znienawidzony przez Radę Ludowych Komisarzy Klimatycznych, z którego wynika, że zmiany temperatury planety i stężenia CO2 w atmosferze następują na Ziemi cyklicznie, w powtarzajacych się cyklach o długości rzędu 100 000 lat, a tym samym przeczą teorii, że globalne ocieplenie jest dziełem człowieka.

Analiza lodowego rdzenia znalazla cztery takie cykle. Obecnie znajdujemy się na wysoko-temperaturowym odcinku początkowym piątego cyklu, który zaczyna się dokładnie tak samo jak poprzedzające cztery - od znacznego ocieplenia przez okres 20-30 000 lat. Następnie temperatura zaczyna spadać, aż do poziomu ery lodowcowej, jaka nastaje po upływie 60-70 000 lat cyklu, po czym planeta zaczyna się stopniowo ocieplać, i cykl się powtarza. Powody do paniki możemy zatem mieć najwcześniej za 30 000 lat, jeśli temperatura nie zacznie spadać, dając podstawy do przypuszczeń, że bieżący cykl klimatyczny jest anormalny.

Rada Ludowych Komisarzy Klimatycznych i jej poputczycy gorzej zarazy nienawidzą tego rdzenia lodowego ze stacji polarnej "Wostok", bo nie znaleziono na razie sposobu zdezawuowania odkrytego w tych badaniach obiektywnego dowodu istnienia czterech poprzedzających cykli klimatycznych po około 100 000 lat każdy, w których radykalnych wzrostów i spadków temperatury planety nijak nie da się przypisać działalności przemysłowej człowieka, gdyż miały miejsce wcześniej niż narodziny cywilizacji gatunku homo sapiens.

komentarze (8)

W Temacie Maci - wtemaciemaci.salon24.pl

Brak komentarzy: