poniedziałek, 2 lipca 2007

Wara wam od mojej decyzji

W Temacie Maci - wtemaciemaci.salon24.pl

"Wara wam od mojej decyzji" 

 pisze uczuciowo współemigrantka Kasia Hordyniec.

 Panią Kasię inspiruje rozwinięty w kraju "tyn, wicie, tyn trynd", by przeciwstawiać Jedynie Słusznych Prawdziwych Patriotów, żywcem z Majakowskiego, skadinąd komucha ("ziemię gdzie pachnie powietrze jak narcyz, opuścisz i oczu nie zwrócisz; lecz ziemi, z którą pospołu marzłeś, przenigdy już nie porzucisz")  Kosmopolitycznym Emigracyjnym Zgniłkom, tym, co to tylko pieniądze i konsumpcja, a pazurami twardej grudy kartofliska pod Kutnem drzeć nie chcą, a zatem zdrajcy to są, zasługujacy na urzędnicze i graniczne szykany. 

"Postanowiłam obniżyć wskaźniki bezrobocia i odejść, jak się odchodzi od niewiernego kochanka" pisze pani Kasia, dowodząc w ten sposób, że nie mnie jednemu przyszła do głowy w tym temacie metafora erotyczno-polityczna (zob. "The Story of O." http://wtemaciemaci.salon24.pl/10468,index.html ). Ja poszedłbym nawet dalej niż p. Kasia. Widzę bowiem metodę w szaleństwie wytrysków niechęci do emigrantów (Gazeta Wyborcza nawet specjalne forum "Polonia" w tym celu prowadzi, by gniew ludu miał gdzie znajdować wyraz). 

Ponad trzy lata temu opublikowałem krótki esej "Rządzenie a panowanie" w naiwnej wierze, że to opis patologii epoki schyłkowego Kwaśniewskiego. Chodziło o to, że jeśli wbrew faktom populacja ma się poczuć wygrana, to trzeba jej wykreować standard przegranych, wobec których najostatniejszy menel będzie się mógł czuć zwycięzcą. Za schyłkowego Kwaśniewskiego, przegrani mieli być emigranci, "szczuropolacy", "szczurojorczycy" i wiele podobnych epitetów.  Co się od tego czasu zmieniło, że zapytam retorycznie? Bo mnie się coś tak jakoś zaczyna wydawać, że  zmieniło się tyle, że kreacja negatywnego stereotypu emigranta, zwłaszcza takiego, który ma dosyć i już nie wróci, stała się z komuszej ponadustrojową. 

Ja sam wyjechałem sporo wcześniej i z nieco innych pobudek niż pani Kasia.
Ale bez wahania przyłączam się do jej osądu:
Wara wam od mojej decyzji!

==============================================

 

Rządzenie a panowanie

Każdy, kto ma za sobą przynajmniej parę lat życia w PRL jako człowiek dorosły, rozpozna bez trudu w demonizacji emigrantów sztancę propagandy buraczanej, znanej również pod nazwą "propaganda sukcesu". Polska klasa polityczna nie może
żyć bez buraczanego prop-agitu i socjotechniki, pozwalających na ręczne sterowanie wszystkim.

Politykierzy krajowi nie mają osobistego doświadczenia państwa opartego na jakichkolwiek innych zasadach, zatem uważają, że tak właśnie sprawuje się władzę wszędzie: do rządzonych uwiązuje się sznurki, a rządzący za nie ciągną, kiedy im przyjdzie ochota, i tak, a nie inaczej, zawsze być powinno. Anglosaskie pojęcie "checks and balances",
esencja samolimitującej się władzy, jest w Polsce kulturowo obce i całkowicie niezrozumiałe. Rozkosz rządzenia i
posiadania władzy absolutnej polega w Polsce na czym innym.

Politykom i propagandzistom Rzeczypospolitej nigdy nie udało się opanować różnicy konceptualnej pomiędzy rządzeniem (governance), a panowaniem (reign). Już w piaskownicy nauczyli się, że rządzenie polega na tym, że Józio rozkazuje, a Zenek wsadza mordę w kubełek i wykonuje, a jak nie, to się Zenka bije łopatką po głowie.

Rządzenie, czyli panowanie, przybiera w Polsce tradycyjną feudalną postać manipulacji narzędziami przymusu państwowego, czyli zabawy małpy brzytwą dla osobistej korzyści i orgazmicznej satysfakcji małpy. Celem panowania jest nie tyle osiagnięcie czegokolwiek, co pokazanie czyje na wierzchu, poprzez czynienie wszystkim innym tego, co sobie niemiło; przy okazji, ubocznie, panowanie cenione jest jako okazja do nabicia kabzy panującym, ich krewnym, kumplom i dworzanom.

Naturalnym skutkiem takiego stanu rzeczy jest budowa coraz większych i lepszych wiosek potiomkinowskich przy akompaniamencie gigantofonów telewizji publicznej nadających pieśń masową "rosną domy z lewa, z prawa, rośnie tysiąc wsi i miast!"

Żeby ktokolwiek mógł się w kraju czuć wygrany z powodu udanej transformacji ustrojowej, oraz mądrych i łagodnych rządów El Presidente de Todos Polacos, trzeba mu wykreować standard odniesienia. To znaczy, trzeba każdemu Polakowi krajowemu pokazać Polaków poważnie przegranych, w stosunku do których wygranym i moralnie wyższym może się czuć każdy menel. Do tego celu emigrant szczuropolak, dachowiec, azbestowiec - lub przeciwnie: bogaty i skąpy renegat, co wszak powinien Macierzy dawać, a nie daje - jak raz się nadadzą.

Jak się wytłumaczy elektoratowi, że emigranci to szczury albo renegaci, to elektorat zaraz się czuje przyjemniej, bo wyciąga prawidłowy (dla tej przesłanki) wniosek, że skoro ci za granicą to szczury i renegaci, no to ci w kraju automatycznie patrioci i Tygrysy Europy. No, a jak nie tygrysy, to przynajmniej jakieś inne sprytne i zaradne zwierzątka o giętkim kręgosłupie (norka, fretka, wydra, kuna, tchórz, łasica), co to ładne futro mają i w każdą dziurę się wcisną.

Wniosek jest jednak fałszywy, z powodu fundamentalnej wady przesłanki. Elektorat krajowy biega po akurat takim samym labiryncie jak podtykani mu pod nos nieudacznicy polonijni, tyle że po węższych uliczkach, w zimniejszym deszczu, i za mniejszy kawałek gorszego jakościowo sera. Nieudacznicy z Greenpointu są akurat tak samo reprezentatywni dla Polonii, jak menel grzebiący w śmietniku dla Polski. Ale jak się w kraju ma nos tuż przy ścianie, to dość
trudno to dostrzec.

Dodatkowo wykonuje się, przy okazji, podgotowkę propagandową do ewentualnej przyszłej próby opodatkowania szczurów, którym sie za dobrze powodzi, ponieważ apetyt Najjaśniejszej Rzeczypospolitej na kasę, za którą nic nie trzeba dawać w zamian, jest taki sam jak nieboszczki Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej, czyli nieograniczony.

Kreuje się zatem warunki społeczne, w których można będzie na jakimś (nieokreślonym na razie) przyszłym etapie ogłosić, że Ojczyzna-Macierz oczekuje od każdego urodzonego w Polsce lub z polskich rodziców, gdziekolwiek na swiecie by nie mieszkał, jego dzieci, wnuków i prawnuków etc. dorocznej daniny w wysokości, powiedzmy, 10% dochodu brutto. Aby Polska rosła w siłę, a jej 600
tysięcy urzędników, pięć pięter struktury samorządów lokalnych, młodzieżówka PZPR, oraz faszyzujący populiści żyli dostatniej. No i żeby, broń Panie Boże, niczego nie trzeba było w kraju zmieniać czy reformować, bo jest tak, jak być powinno.

Już dzisiaj taka deklaracja wywołałaby powszechną aklamację i wiwaty szalejących z radości tłumów na polskich ulicach. To, co Tygrysy Europy lubią najbardziej, to kasa za darmo, strzyżenie jelenia i dojenie leszcza. Praca interesuje Tygrysy znacznie mniej. Że taki pomysł wywołałby również prawie wojnę światową Polaków z Polakami, nikomu w Polsce nie wadzi.

Smutne to. Pomalowaliście PRL cienką warstwą importowanej farby na wesołe kolory, i już myślicie o sobie jak o stuletniej demokracji Zachodu, co wszystko może i wszystko się jej uda?

==============================================




komentarze (4)

Brak komentarzy: