"Na stoku w Krynicy spotkałem faceta, Polaka, od lat w Brighton. Jego opowieści o Polakach, których napłynęło tam mnóstwo, brzmiały bardzo podobnie do tego, co napisano we wspomnianym artykule. Ci ludzie, mówi, siedzą w Anglii od paru lat, a słowa po angielsku nie potrafią. W domu tylko TVN, onet, polska gazeta, polski sklep, po robocie piwko, a najważniejsze - pojechać do rodziny i tam poodstawiać panisko, czyli błyskawicznie wszystko przepuścić. Nie zdobywają żadnych kwalifikacji, nie rozwijają się. Zarabiają pieniądze, ale nie potrafią ich utrzymać przy sobie. Można się spodziewać, że kiedy koniunktura się skończy, Anglicy, którzy dotąd patrzyli na nich życzliwie, zaczną ich podpalać, bić i rugować z kraju. Ot, powtarza się historia tureckich gastarbajterów w Niemczech w latach siedemdziesiątych.
Jaka jest prawda o Polakach w Anglii czy Irlandii? Na pewno są i tacy, i tacy, ale może nadzieja, że ci, którzy do Polski wrócą, będą tu elementem modernizującym i cywilizującym (sam taką nadzieję miałem) jest złudna? Bo ci, którzy sobie poradzą, nie wrócą."
To jest chyba pierwszy sensowny głos krajowy, jaki widzę, przeciwko dopasowywaniu pojęcia 'emigracji' do każdego Polaka, który przekracza granicę państwa w kierunku ze środka na zewnątrz, a w oczywisty sposób nie jest turystą. Te 'mnóstwo' Polaków w UK and Eire to jeszcze nie jest emigracja. To są gastarbeiterzy. Niektórzy z gastarbeiterów z czasem zostaną emigrantami i naszymi przyjaciółmi. To jest, przyjaciółmi Polaków osiedlonych na Zachodzie od dwóch, trzech czy mnóstwa dziesięcioleci. Ale to jeszcze parę lat potrwa. W międzyczasie, byłoby nieźle, gdyby osoby odmieniające dziś w polskich mediach słowa "emigrować", emigracja", "emigrant i "emigracyjny" przez wszystkie przypadki, osoby, czasy, tryby i strony - odrobiły lekcje z zakresu podstawowych definicji.
Wedle powszechnie akceptowanego znaczenia słowa "emigrant" w języku polskim, emigrant to jest ktoś, kto opuszcza własny kraj, aby się osiedlić w innym. Emigrację, w odróżnieniu od chwilowej nieobecności w kraju, definiuje intencja. Intencja, czyli zamiar osiedlenia się gdzieś indziej. Osiedlenia, to znaczy zapuszczenia dłuższych lub krótszych korzeni, na resztę życia albo poważną jego część. Jeśli intencja emigracji ulega z czasem zmianie, a emigrant wraca do kraju, który był opuścił, to mamy do czynienia ze zjawiskiem znanym socjologii i demografii jako migracja powrotna. Wszystko to każdemu wydaje się dosyć oczywiste. Right?
Wrong. Każdemu z wyjątkiem Głównego Urzędu Statystycznego. GUS wynalazł pojęcie "czasowy emigrant", nie bacząc, że rozsądek szepce do ucha, że albo czasowy, albo emigrant. Według stanowiska GUS (streszczonego w zeszłym roku przez "Politykę" w numerze 8/2006, artykuł "Emigracja 2006"), w polskiej ewidencji ludności znajduje się około 1,4 miliona "czasowych emigrantów". Do "czasowych emigrantów" GUS zalicza między innymi osoby mieszkające za granicą "od 12 lat lub dłużej". Nic nie szkodzi, że tzw. zdrowy chłopski rozsądek podsuwa, że o ile kogoś w Polsce nie ma od 12 lub więcej lat, to zapewne już go nie będzie, a jako emigrant taki osobnik jest emigrantem całkiem zwykłym, nie "czasowym", ponieważ wątpliwym jest, by do Polski miał powrócić rychło lub w ogóle.
Do "czasowych emigrantów" GUS zalicza każdego, kto wyjeżdżając z Polski, by do niej więcej nie wrócić, nie wymeldował się z adresu stałego zamieszkania. Również każdego, kto przed wyjazdem wymeldował się z adresu stałego zamieszkania, a następnie "zameldował się na pobyt stały za granicą". No i jeszcze każdego, kto podczas spisu powszechnego był nieobecny pod swoim adresem zameldowania, a obecni tam członkowie rodziny nieopatrznie puścili parę o tym, że osobnik poszukiwany przez rachmistrzów spisowych stale mieszka za granicą.
Definicje GUS mają w sobie wiele uroku. Dla GUS "czasowym emigrantem" jest na przykład każdy zbieg z PRL z lat 1980-89 (według IPN, wyjechało w tych latach ponad milion osób), który nie wymeldował się był z adresu stałego zamieszkania, czyli nie doniósł PRL-owskiej milicji, że za dwa tygodnie ucieka z kraju. Taki osobnik, w myśl doktryny statystycznej GUS, ani nigdzie nie zbiegł, ani nigdy Polski na dobre nie opuścił. Jest "czasowym emigrantem" czyli, zdaniem GUS, stałym mieszkańcem Polski, który za granicą przebywa tylko chwilowo.
Nikogo nie interesuje, że emigrant w takiej sytuacji często jest od dawna zasymilowanym, zintegrowanym i naturalizowanym obywatelem USA, Australii, Kanady lub jednego z państw Europy Zachodniej. Założył tam rodzinę, ma dzieci, pracuje, ma dom, noga jego w Polsce nie postała od 25 lat i postać nie ma zamiaru, z ewentualnym wyjatkiem krótkich wizyt u rodziny. Dla GUS to jest nadal stały mieszkaniec RP, przebywający tymczasowo za granicą, "czasowy emigrant". Zdaniem GUS, jeżeli przed udaniem się na emigrację (czyli, w ówczesnych realiach, przed ucieczką z PRL) nie wymeldowałem się z mojego polskiego adresu, to w 25 lat póżniej wcale nie jestem Australijczykiem polskiego pochodzenia, ale tylko mi się tak roi. Naprawdę jestem, według tego urzędu, Polakiem stale zamieszkałym w Polsce i chwilowo przebywającym w Australii.
Na szczęście, te feudalne brednie urzędu statystycznego mojego byłego kraju, Rzeczpospolitej Polskiej, d. PRL, który w imię ciągłości historycznej PRL-RP chciałby dalej mnie uważać za własność państwa, pozostają bez wpływu na mój status w moim obecnym kraju - Australii, której obywatelstwo mam przyjemność posiadać, z własnej woli, od lat dobrze ponad dwudziestu.
****
Zaraz ktoś patriotycznie zapyta - a co z polskim obywatelstwem? Uprzejmie wyjaśniam, że obywatelstwo polskie również posiadam. Czysto technicznie, i wbrew własnej woli, ponieważ rezygnacja z obywatelstwa polskiego wymaga bezprecedensowej w Europie (i wszystkich pozaeuropejskich krajach Pierwszego Świata), groteskowej suplikacji do Prezydenta RP - działającego osobiście (!) jako suweren(!!) - by zechciał osobiście podjąć, albo nie, nieodwołalną, niezaskarżalną i pozbawioną prawa apelacji decyzję o zwolnieniu, albo niezwolnieniu, obywatela z obywatelstwa polskiego. Proces przedkładania tej suplikacji Panu Prezydentowi establishment urzędowy RP opancerzył sztucznie stworzonymi przeszkodami proceduralno-administracyjnymi, mającymi uczynić ten krok tak kłopotliwym i kosztownym, jak się tylko da. Przeszkody te czynią skorzystanie z mojego prawa obywatelskiego, zagwarantowanego mi w art. 34 ust.2 Konstytucji RP, dopuszczalnym w teorii, lecz w zasadzie niewykonalnym w praktyce. Jedyna moja pociecha, że sytuacja jest patowa dla obu szamocących się stron, ponieważ istnienie w polskim prawie tych idiotycznych wstrętów, mających utrzymać moje obywatelstwo polskie wbrew mojej woli, uniemożliwia ratyfikację przez Polskę Konwencji Rady Europy o Obywatelstwie, podpisanej w 1999 roku (European Citizenship Convention, European Treaty Series No. 166)
****
Wracając do GUS: - jak wiele innych polskich urzędów, GUS ma opanowaną do perfekcji umiejętność znaną ludowi polskiemu jako rżnięcie głupa. GUS podobno ani nie wie, ani nawet się nie domyśla, dlaczego zbieg z PRL na ogół nie wymeldowywał się ze swojego stałego adresu w Polsce; GUS udaje, że nie wie, że zamierzona emigracja wymeldowanego z PRL kończyłaby się w takim wypadku nie za oceanem, tylko na bramce Wojsk Ochrony Pogranicza na Okęciu.
Jeszcze śliczniejszy jest zaściankowy koncept "czasowego emigranta", który najpierw wymeldował się z adresu stałego zamieszkania w Polsce, a następnie sprężyście "zameldował się na pobyt stały za granicą". Komu i w jaki sposób miałbym się "zameldować na pobyt stały" w Australii, gdzie pojęcie meldunku jest nieznane? A następnie zapewne zameldować Polsce, że właśnie się na drugim końcu świata zameldowałem? Graj, piękny Cyganie...
Polskie przepisy meldunkowe obowiązują w jurysdykcji terytorialnej RP i nigdzie indziej. Ambicje polskich urzędników, by tą jurysdykcję rozciągnąć na cały znany nauce wszechświat, ja mam głęboko gdzieś. GUS-owi wyraźnie nie mieści się w głowie, że może istnieć państwo mało zainteresowane tym, gdzie kto mieszka. Śmiech pusty.
Dla niezorientowanych - pomysł, by obywatel po każdej zmianie adresu pod groźbą grzywny miał zaraz posłusznie meldować państwu, gdzie teraz mieszka, jest od zawsze uważany w Australii za tyleż dziwaczną, co kosztowną i zbyteczną ekstrawagancję. Do pomysłu ustanowienia dowodów osobistych wynalezionych pod nazwą "paszport wewnętrzny" około 1906 roku w carskiej Rosji, Australia przymierza się dopiero teraz - z licznymi zastrzeżeniami, ociąganiem i istotnymi ustawowymi ograniczeniami funkcji proponowanego dokumentu tożsamości. Jest zupełnie niewykluczone, że debatowana obecnie propozycja wprowadzenia u nas od 2009 roku quasi-dowodów osobistych się w ogóle zawali, się jako zbyt kosztowna i za mało użyteczna. Pomimo nieistnienia dowodów i meldunków, australijska policja jakoś znajduje, kogo potrzebuje znaleźć. Nikogo nie zdumiewa, jeśli nad ustaleniem adresu poszukiwanego policja musi trochę popracować. Państwo tutejsze ani się od braku dowodów i meldunków nie rozleciało, ani niebo nie runęło jego urzędnikom na głowę.
Jako przysiegły cynik, zastanawiam się, czy groteskowa koncepcja "czasowego emigranta" oraz niechęć do spojrzenia w oczy faktom i wykreślenia z polskiej ewidencji ludności 1 400 000 osób, których w Polsce dawno nie ma, bo wyemigrowały, i nie będzie, bo już nie wrócą, mogą być związane z pobieraniem przez Polskę subwencji Unii Europejskiej na te osoby? Lub ze sztucznym zawyżaniem liczby ludności RP dla potrzeb obliczania względnej siły głosu Polski w organach Unii Europejskiej (PMV - proportional majority vote), jaka może być w przyszłości częściowo zależna od liczby ludności? Jeśli Polska rzeczywiście wlicza sobie do ogólnej liczby ludności kraju 1,4 mln. emigracyjnych "martwych dusz", których w kraju nie ma i nie będzie - oraz ich dzieci urodzone za granicą, które RP na podstawie polskiego prawa automatycznie zalicza do swoich obywateli, bez pytania kogokolwiek o zdanie - i na podstawie tej liczby oblicza należne subwencje UE dla Polski z funduszów strukturalnych Unii, to moglibyśmy mieć do czynienia, po raz pierwszy w historii Unii, z oszustwem finansowym na szkodę UE świadomie dokonywanym przez państwo członkowskie.
Po co właściwie GUS miałby zacierać różnice pomiędzy polskimi gastarbeiterami a polską diasporą, emigracją, Polonią - jak by nie nazwać Polaków stale żyjących poza Polską? Czyli pomiędzy polskimi pracownikami z obywatelstwem wyłącznie polskim, którzy wyjechali na chwilę, po kasę, do UE lub za ocean, stale zamieszkałymi w Polsce i tymczasowo pracującymi za granicą - a Polakami osiadłymi na Zachodzie od wielu lat, w większości posiadającymi obywatelstwa krajów osiedlenia?
Czy na parapecie okna jakiegoś gabinetu w Warszawie dalej kwitnie, jak magiczna paproć, nadzieja, że z czasem uda się wszystkich opodatkować po równo? Polskich gastarbeiterów w Europie, nielegalnych polskich "wakacjuszy" piętnaście lat "zwiedzających" Chicago lub Detroit z dawno wygasłą trzymiesięczną wizą amerykańską, uniemożliwiających przez to zniesienie przez USA obowiązku wizowego dla obywateli RP, oraz ustabilizowaną Polonię z zachodnimi obywatelstwami, która od dawna mieszka stale za oceanami i jest tam u siebie? A z uzyskanej frajerskiej kasy pobieranej za nic - finansować ekscesy polityków?
Doprawdy... Jak w starym dowcipie: miłosierdzie Boże wobec polityków jest nieograniczone, ale ograniczenie polityków jest niemiłosierne. Jeśli w rzeczy samej macie tam, na drugim koncu świata, od którego dzielą mnie dwa oceany, taki pomysł, no to spróbujcie. Na początek, niech ambasador nadzwyczajny i pełnomocny RP w Australii (absolwent moskiewskiego MGIMO /rocznik 1973/ i studiów podyplomowych w Wyższej Szkole Nauk Społecznych przy KC PZPR /rocznik 1980/, posiadacz 17-letniej luki w życiorysie opublikowanym przez MSZ RP) stanowczo zażąda od rządu australijskiego listy wszystkich Polaków w Australii. Strzelanie sobie w stopę nie od dzisiaj jest w Polsce praktykowane na dobrym, medalowym poziomie olimpijskim.
"Make my day", jak mawiał Clint Eastwood jako Dirty Harry. Tylko nie płaczcie potem przy lekturze zachodniej prasy, że świat jest antypolski, bo zamiast darzyć Polskę należną atencją i szacunkiem, płacze ze śmiechu.
W Temacie Maci - wtemaciemaci.salon24.pl: "Pisze pan Rafał Ziemkiewicz, którego cenię za zdrowy sceptycyzm, lekkie pióro i trzeźwą ocenę czerwonych, kryptoczerwonych, szkarłatnych, cynobrowych, karminowych, różowych i ich poputczików."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz