Minister Radosław mianował premiera Donalda zawodnikiem pierwszej ligi. Dał w ten sposób kolejny dowód swemu wysublimowanemu poczuciu humoru według najlepszych brytyjskich wzorów, ze szczególnym uwzględnieniem podgatunków gallows humour i pure nonsense. W logice konwencjonalnej członkostwo I ligi uzyskuje się grając i wygrywając, a nie w drodze nominacji. Mianowani mogli być pomarcowi docenci, ale mianowanie zawodników pierwszej ligi należy do pomysłów godnych Edwarda Leara (1812-1888), mistrza poetyckiego nonsensu.
Gallows humour występuje w stosunkach ministra z przełożonym dlatego, że minister umiejętnie dawkuje długość sznura, podsuwanego konkurentowi w nadchodzących wyborach prezydenckich 2010 roku. Nic dziwnego. Fundamentalny podręcznik w tym zakresie, The Official Table of Drops, opublikowany przez brytyjskie ministerstwo spraw wewnętrznych w 1888 i zaktualizowany w 1913 roku, dostępny jest tylko w języku angielskim, którym minister włada biegle. Ponieważ publikacja ta nie doczekała się dotychczas przekładu na języki obce, w tym na polski, niewykluczone jest, że premier na razie nie chwyta, skąd ta nagła troska, w wyniku której minister zawsze chce znać jego wagę z dokładnością do pół uncji.
Innych powodów do pochwał trudno się dopatrzyć. Jedyne widoczne skutki zdecydowanej postawy zawodnika, to uzyskanie obietnicy amerykańskiego bramkarza, że bramkarz się starannie zastanowi, czy powinien pójść do domu zostawiając bramkę bez opieki, oraz czy zgodzi się na swój koszt napompować zawodnikowi piłkę i sprawić mu nową koszulkę.
Prezydent George W. Bush, wbrew obiegowej o nim opinii, nie jest pozbawiony poczucia humoru. Poprzednie zabiegi w sprawie zniesienia obowiazku uzyskiwania amerykańskich wiz turystycznych przez setki tysięcy owładniętych żądzą turystycznego poznania Ameryki turystów polskich z Małopolski, Podlasia i Podhala, doprowadziły do ofiarowania Polsce w 2005 roku przez Biały Dom "mapy drogowej" (road map) procesu, jaki miał w nieokreślonej przyszłości do tego szczęśliwego wydarzenia doprowadzić. Mało kto w kraju zrozumiał wówczas czytelną aluzję ceremonialnego wręczenia polskiej dyplomacji mapy drogowej na podróż do Ameryki, jak wiadomo oddzielonej od Polski oceanem.
Była to dowcipna odpowiedź na groteskową próbę zastraszenia Białego Domu podczas kampanii prezydenckiej 2004 roku wizją milionów głosów Polonii amerykańskiej oddanych jak jeden mąż na gwizdek z Warszawy, ktore miały zmieść z powierzchni amerykańskiego życia politycznego każdego kandydata niechętnego pracy Polaków na czarno w USA. Władzę Warszawy nad tymi milionami głosów miało dokumentować około trzysta podpisów uzbieranych pośród polonijnych kół i klubów, masarni, kwiaciarni, sklepików i biur podróży w USA pod dokumentem rozmaicie tytułowanym - 'Polish American Solidarity Agenda' lub 'Polish American Agenda 2004' - przez efemeryczną organizację American Polish Advisory Council (APAC), prowadzącą nielegalny lobbying w USA na rzecz uchwalonego przez Sejm RP priorytetu polskiej polityki zagranicznej, czyli zniesienia wiz. Nielegalny, ponieważ bez wymaganej amerykańską ustawą Foreign Agents Registration Act (FARA) rejestracji APAC jako agenta obcego wpływu, dzialającego na rzecz zagranicznego mocodawcy. Minister Sikorski, wówczas chwilowo emerytowany jako polityk krajowy i zatrudniony przez American Enterprise Institute w Waszyngtonie, znajdował się na liście doradców APAC.
Na szczęście, wartość komediowa występu rzekomych właścicieli polonijnych głosów w Oval Office, gdzie w styczniu 2004 roku prez. Kwaśniewski najpierw postraszył prez. Busha milionami Polaków w USA, a potem wyłajał go łamaną angielszczyzną ("the future of the world is without visa, not with visa"; (…) the future of the world, with Poland, with Eastern Europe, with the world is no visa, not visa. That's me, very modest citizen of Poland, I speak to you."), okazała się tak wysoka, że US Department of Justice, z trudem zachowujac powagę, powstrzymał się od ścigania APAC.
Było, minęło. Przyszłość jak w 2004 roku nieokreślona była, tak w 2008 nieokreślona pozostała. Prezydent Bush podtrzymał także swoją złożoną przed czterema laty obietnicę, że będzie wytrwale pracował nad osiągnięciem przez Polskę jej celów. Z powodu logiki priorytetów, celnie wyrażonej polskim przysłowiem 'bliższa ciału koszula' należy domniemać, że ta szczęśliwa chwila nadejdzie, gdy Stany Zjednoczone znajdą chwilę czasu po zrealizowaniu własnych celów. Odnoszę także wrażenie, że najpilniejsza praca jaka czeka administrację amerykańską to znalezienie miejsca, w jakim można by ulokować supertajne wyrzutnie antyrakietowe bez potrzeby jednoczesnego prowadzenia salonu masażu ego dla nieobliczalnego sojusznika, aktualnie zajętego rekonstrukcją dopiero co zlikwidowanej filii GRU.
Nie same jednak negatywy płyną z 'Rejsu' premiera Donalda rejsowym samolotem. Futbolowa metafora być może pomoże niedoinformowanym konsumentom polskich mendiów pojąć, gdzie i w której lidze Polska się względem USA faktycznie znajduje.
Pierwsza liga, przyjaciele Ameryki, to kraje anglosaskie: Wielka Brytania, Kanada, Australia i Nowa Zelandia (choć ta ostatnia z reputacją łobuza w rodzinie, z powodu lewackich odpałów). Połączone z USA wspólnym językiem, tradycją brytyjskiego prawodawstwa, burzliwą historią imperium, nad którym nie zachodziło słońce, protestancką religią i legendą purytan. Związane braterstwem broni w dwóch wojnach światowych, Korei, Wietnamie i tuzinie lub dwóch pomniejszych awantur militarnych. Polityczne, wojskowe i wywiadowcze stosunki USA z każdym z tych krajów (z ewentualnym wyjątkiem stawianej czasami do kąta NZ) są bliższe i cieplejsze niż ze wszystkimi krajami NATO razem wziętymi. Więzi gospodarcze w tej grupie opierają się na wzajemnie korzystnym robieniu pieniędzy przez wielkie firmy po obu stronach obu oceanów, które rozumieją się bez słów.
Druga liga, partnerzy Ameryki, to luźno zaprzyjaźnione kraje, z którymi można robić istotne interesy: Niemcy, Francja, Japonia. Partnerem Ameryki w biznesie może być kraj, który stać na kupienie sobie, bez offsetu, takich myśliwców, bombowców, transportowców, czołgów czy okrętów wojennych, jakich potrzebuje - albo na wyprodukowanie własnych. Na energetykę jądrową, program kosmiczny, superkomputery, przemysł lotniczy, nowoczesną medycynę. Partnerem Ameryki może być kraj zdolny sprzedać amerykańskiemu lotnictwu wojskowemu dwieście latających tankowców, amerykańskim liniom lotniczym samoloty pasażerskie, zamożnym Amerykanom eleganckie samochody, a ich dzieciom rozrywkową elektronikę. Nie jest żadnym partnerem Ameryki kraj produkujący drzwi do amerykańskiego helikoptera czy zawleczkę główki przetyczki osi wąsa wyrzutnika do amerykańskiej armaty - to najęty podwykonawca. Nie jest partnerem kraj pompujący dla Ameryki ropę naftową - to jest płatny dostawca. Nie jest partnerem Ameryki użytkownik kilkudziesięciu nabytych na kredyt amerykańskich samolotów - to jest klient mający wiele wymagań i niewiele pieniędzy, a nie brat-łata, stary kumpel i kamrat od bitki i wypitki.
Trzecia liga, najliczniejsza, to klienci Ameryki, tłum krajów, które uprawiają jazdę jednokołowym rowerem po namydlonej linie podczas bocznego wiatru. Z jednej strony bardziej potrzebują Ameryki niż Ameryka ich, z drugiej boją się gniewu nieprzyjaciół USA. Imaginacji rodaków pozostawiam, gdzie w szerokim spektrum krajów tej grupy - od Izraela, Tajwanu i Korei Południowej aż po Gruzję czy Mongolię - znajduje się Polska.
Przecież Tusk ma haki na Banana, więc może go ignorować.
OdpowiedzUsuń