czwartek, 20 maja 2010

Komisja specjalna





Niczego nie ujmując trzeźwości umysłu pana Johna Kowalskiego i wielu innych komentatorów mojego bloga, omawiających wyniki konferencji prasowej MAK, warto być może pamiętać, że mamy do czynienia z tym samym państwem, które kiedy rosyjscy marynarze umierali wewnątrz leżącego na dnie morza kadłuba atomowego okrętu podwodnego 'Kursk', informowało świat, że wsio w poriadkie, załoga jest żywa, zdrowa, rozmawia z ratownikami, mają ciepło, sucho, tlenu więcej niż wiedzą co z nim zrobić, i czekają tylko na taksówkę do domu, więc żadnej burżujskiej pomocy nie potrzeba. W tym samym czasie, ostatni oficer w lodowatym przedziale rufowym zatopionego okrętu pisał po ciemku list pożegnalny do rodziny. Ciało wydobyli Norwegowie, wiele tygodni póżniej. 

Mógłbym również przypomnieć sukcesy rosyjskiej prokuratury w rozwiązaniu spraw Politkowskiej i Litwinienki, ale po co? Żeby mi surowo przypomniano, że przecież Litwinienko był przeziębiony, więc z własnej kieszeni kupił sobie ilość polonu-210 kosztujacą na wolnym rynku ponad 10 milionów dolarów, żeby dodać do herbaty, bo mu ktoś poradził, że to lepsze na grypę niż koniak, no i padł ofiara wlasnej ignorancji. A Politkowskiej nikt nie zastrzelił, tylko spadła ze schodów. 
No dobra, dosyć makabrycznych żartów, załóżmy ambitnie, że  wszechzwiązkowa komisja  lotnicza ma rację, i zawinił błąd załogi.

Należy zatem uznać, że Rosjanie zaorali miejsce katastrofy spychaczami z pobudek filantropijnych, żeby ładniej wyglądało, polskich lekarzy nie dopuścili do sekcji, aby ich nie stresować, ubrania ofiar kazali spalić, bo były pomięte i nieładne, a czarne skrzynki zabrali, bo taką mają tradycję. 

Wraku Tupolewa Rosjanie nie pozbierali tak dokładnie, jak Brytyjczycy pozbierali dużo większy wrak Boeinga 747 w Lockerbie, ponieważ nie było takiej potrzeby. Od razu przecież było wiadomo, że problem może dotyczyć tylko załogi lub pogody, więc po cholerę kosztownie rekonstruować rozbity samolot.





Za to wszystko należy im się wdzięczność, uścisk na misiaczka i pocałunek w same usta, tak jak namiętnie całował Lońkę Breżniewa Jaruzelski.
Wiadomo było, zanim jeszcze prezydencki Tu-154 wystartował z Warszawy, a może nawet zanim jeszcze go wyprodukowano, że gdyby się, co nie daj Boże, coś złego miało temu samolotowi w Rosji przytrafić, to tylko z powodu załogi, pogody, albo obu tych rzeczy. MAK od początku swojego istnienia nigdy nie wydał innego orzeczenia o przyczynie wypadku lotniczego jak "błąd załogi" albo "trudne warunki atmosferyczne". 

Serdecznie polecam wszystkim opowiadanie SF Stanisława Lema "Profesor Dońda", w którym jest epizod opisujący, jak w zapadłym kraju afrykańskim znika bez wieści lider opozycji. Po czym opozycja twierdzi, że rząd go zjadł, rząd oświadcza że sam się zjadł, uznany ekspert komentuje, że "jak się wygląda smacznie, lepiej nie chodzić nocą po parku", wszyscy się zgadzają, że im mniej się o tym mówi, tym lepiej, i temat po jakimś czasie idzie w odstawkę. Taki sam jest zapewne idealny rosyjski scenariusz reakcji opinii publicznej w Polsce na katastrofę smoleńską.


W poważniejszym duchu, warto przeczytać tutaj:

albo tutaj:
sprawozdanie komisji Burdenki z 1944 roku, która orzekła, że oficerów w Katyniu rozstrzelali Niemcy, między innymi ponieważ pociski znalezione w czaszkach i łuski znalezione obok były produkcji niemieckiej. 

Strategicznie pominięto, że ZSRR zakupił w latach dwudziestych tyle niemieckiej amunicji pistoletowej, że starczyłoby na połowę ludności Moskwy i cały Leningrad, gdyby taka była wola Politbiura.

Niemieckich pistoletów Walter enkawudyści używali z przyczyn BHP. Sowiecka broń krótka nie tylko miała przykry zwyczaj przegrzewać się i zacinać już po kilkudziesięciu egzekucjach, ale także miała większy odrzut, więc funkcjonariusze skarżyli się na ból nadgarstka po dniu pracy. 

Dziś wiemy, że były to objawy RSI, czyli Repetitive Strain Injury, a dbałość o nadgarstki funkcjonariuszy w 1940 roku plasuje NKWD ZSRR w awangardzie wizjonerów bezpieczeństwa i higieny pracy, znacznie wyprzedzających swoją epokę.




Komisja Burdenki miała od początku gotowe orzeczenie, już w samej swojej nazwie: Специальная Комиссия по установлению и расследованию обстоятельств расстрела немецко-фашистскими захватчиками в Катынском лесу военнопленных польских офицеров(Komisja specjalna do spraw ustalenia i opracowania śledczego okoliczności rozstrzelania polskich oficerów-jeńcow wojennych w lesie katyńskim przez niemiecko-faszystowskich agresorów).




Od 1944 roku dokonał się postęp. Sucha nazwaМежгосударственный авиационный комитет(Międzypaństwowy Komitet Lotniczy) treści orzeczeń już nie sugeruje, jakkolwiek strategicznie powstrzymuje się od podkreślenia, że międzypaństwowość komitetu obejmuje wyłącznie 12 państw członkowskich WNP. Gdyby ZSRR istniał nadal, taki komitet nazywałby się po prostu Всесоюзный (wszechzwiązkowy).




No cóż... O co więc nam właściwie chodzi, i dlaczego najeżdżamy na Rosjan? 




Wszak Rosjanie. gdyby tylko chcieli, mogliby powołać speckomisję śledczą, i nazwać ją, powiedzmy, Специальная Комиссия по установлению и расследованию обстоятельств самоубийства президента Республики Польшы путем принуждения экипажа самолёта Ту-154М бортномер 101 к посадке на аэродрому Смоленск-Северный  (Komisja specjalna do spraw ustalenia i opracowania śledczego okoliczności samobójstwa prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej popełnionego drogą zmuszenia załogi samolotu Tu-154M nr boczny 101 do lądowania na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj)

Mogli, ale nie zrobili tego. Znaczy szanują nas, i biorą pod uwagę wszystkie możliwe przyczyny katastrofy. Nie ma powodu skarżyć sie, że nie potraktowali Polaków poważnie, a raport napisali pod z góry powzietą decyzję. Powinniśmy być wdzięczni, zamiast szukać dziury w całym.




Że co, że tak nie można nas traktować, że my dumne państwo członkowskie NATO i Unii?

Jakiego NATO? 
Z NATO Polska de facto właśnie wystąpiła na własne życzenie, rzucając się Rosjanom na szyję

wtorek, 18 maja 2010

Analiza instrumentalna ostygłej lufy nagana










Tydzień temu (11 maja) napisałem, a dzisiaj powtórzę, o ile ktoś wtedy nie czytał:

Jakiekolwiek przedmioty które bezspornie były w kabinie pasażerskiej Tupolewa w momencie katastrofy + chromatograf gazowy + spektrometr masowy = potencjalny 'smoking gun', potencjalny DOWÓD zamachu, gdyby analiza odkryła na nich ślady substancji, które nie powinny się tam znajdować.

Listę substancji, których należy szukać, z rozkoszą poda każde porządne laboratorium kryminalistyczne Zachodu. Osobiście polecam laboratoria FBI w Quantico. A póki co, to uzyskałem dowód niemal namacalny, że prokuratura mnie czyta, i to uważnie:


 Sąd wojskowy nie zgodził się na żądanie polskich prokuratorów, którzy chcieli, by zniszczono niektóre osobiste rzeczy należące do ofiar katastrofy Tu-154 - dowiedział się portal tvn24.pl. Śledczy uzasadniali, że mogły być one "źródłem zagrożenia dla bezpieczeństwa powszechnego". - Wskazywano na zagrożenie epidemiologiczne - ujawnia rzecznik sądu płk Rafał Korkus. - Ten wniosek to absurd - komentują karniści i inspektorat sanitarny.
Wniosek o wydanie zgody na "zarządzenie zniszczenia" wybranych przedmiotów znalezionych na miejscu katastrofy prezydenckiego samolotu wpłynął do Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie w ubiegłym tygodniu. - Sąd zajął się nim na piątkowym posiedzeniu i wniosek odrzucił - relacjonuje pułkownik Korkus. Jak tłumaczy rzecznik Wojskowego Sądu Okręgowego w Warszawie, prokuratorzy prowadzący postępowanie powoływali się na artykuł 232a Kodeksu Postępowania Karnego.


W paragrafie 2. mówi on, że sąd może zarządzić zniszczenie w całości lub w części przedmiotów jeśli byłoby to "połączone z niewspółmiernymi kosztami lub stanowiło źródło zagrożenia dla bezpieczeństwa powszechnego". Właśnie na ten drugi argument wskazywali w swoim wniosku prokuratorzy. - Uznaliśmy, że przesłanki z art. 232a w tym przypadku niezachodzą, pomimo, że do wniosku dołączona była fachowa opinia, która potwierdzała stanowisko o zagrożeniu epidemiologicznym- dodaje pułkownik Korkus.

W ogóle dobrze jest mieć uważnych czytelników i tłumaczy, zwłaszcza za granicą, bo wygląda na to, że i Rosjanie przy pomocy spychaczy poszli za moją radą z dnia 6 maja (zdjęcie wklejone poniżej wykonali kilka dni później na miejscu katastrofy reporterzy "Faktu"):



Ewentualne zaoranie, przekopanie, zabetonowanie, (niepotrzebne skreślić)miejsca katastrofy nie pomoże jako antidotum na ewentualną komisję śledczą za 50 lat. Ślady podejrzanych substancji, jeśli się tam znajdują, bedą wykrywalne spektrometrycznie w praktyce do końca świata. To samo dotyczy ewentualnych ekshumacji ofiar przez pokolenie naszych wnuków. 

Może natomiast pomóc w udaremnieniu przyszłego śledztwa zdjęcie z obszaru katastrofy całej wierzchniej warstwy gruntu, przynajmniej 1 m w głąb i jej wywiezienie w jakieś nieujawnione miejsce.

*      Wszystkim osobom, które nigdy nie miały do czynienia ze współczesną analizą instrumentalną, uprzejmie objaśniam:

Wysiłki wasze, towarzysze, zdadzą się psu na budę. Spektrometria masowa wykaże na szczątkach i rzeczach osobistych ofiar ewentualne mikro- i nanoślady substancji, jakie w żadnym wypadku nie powinny się znajdować w samolocie, nawet po kilkudziesięciu latach, a także niezawodnie odsieje prawdziwe szczątki samolotu od fałszywych. Jedyne, co załatwicie, usiłując zniszczyć ślady, to wzmagający się nacisk społeczny na ekshumację ofiar pod nadzorem międzynarodowym i przeprowadzenie poniewczasie autopsji, także pod międzynarodowym nadzorem. Pamiętamy bowiem, jak niezwykły nacisk kładliście na to, by pod żadnym pozorem nie otwierać zalutowanych trumien. Co w nich jest, że tak wam na tym zależało? Co z wami zrobi społeczeństwo, kiedy się dowie, co w nich jest?


*      Wszystkim osobom prywatnym, prywatnie przechowującym szczątki kabiny pasażerskiej Tu-154M oraz rzeczy osobiste ofiar przywiezione z miejsca katastrofy, z serca radzę:

Dobrze schować, nie rozmawiać o tym, nie chwalić się, czekać. Przyjdzie czas. Na wyjaśnienie pierwszej zbrodni katynskiej przyszło czekać 50 lat.

wtorek, 11 maja 2010

Jako w niebie, tak i na ziemi

W niebie:


Czy nagan było widać z orbity? 

Być może, perhaps, maybe...





Nie wiem. Ale Rosjanie też nie wiedzą.

Ci co wiedzą, czyli amerykańskie agencje NSA i NRO - Narodowa Agencja Bezpieczeństwa i Narodowe Biuro Rozpoznania, nie powiedzą, bo nie po to się prowadzi tajne operacje z użyciem tajnych technologii, żeby o nich publicznie opowiadać.

Ale kto ciekawy, może sobie powyciągać własne wnioski z tego, co każdy może zobaczyć w sieci (po kliknięciu linku, i powtórnym kliknięciu małego zdjęcia które się pokaże, otworzy się duże zdjęcie o wysokiej rozdzielczości.)

5 kwietnia 2009 roku cywilny satelita Worldview-1, będący własnością prywatnej komercjalnej firmy Digital Globe, sfotografował w rozdzielczości 50 cm start północnokoreańskiego pocisku balistycznego Taepodong-2.



https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjPYYjOArS2ouiAeYu_YJX8g5-eOelwIkM2vXxnBcYfCiDPP7xz9XDgkQUWL6zvnsKNKAVrWNaZkO47ad_9XRe1d6dCSD8zIYc6TeQ2BUWrYvV6tv5lBwuPn3od5zQ9xFFB4gtk_b3UMwEK/s1600-h/musudan_ri_coast_april5_2009_dgl.jpg





Dodatkowy dowcip tego zdjęcia polega na tym, że data i godzina startu nowej rakiety to były pilnie strzeżone północnokoreańskie tajemnice państwowe.


 Nie wiadomo i nie będzie wiadomo, jak to zrobiono, ale przypadkowe zsynchronizowanie parametrów orbitalnych satelity z naciśnięciem guzika na północnokoreańskim poligonie rakietowym Musudan-ri jest tak samo prawdopododne, jak czołowe zderzenie nad geometrycznym środkiem mauzoleum Lenina dwóch much wypuszczonych jednocześnie na przeciwnych końcach Moskwy.

Jeśli taki numer można wykonać przu użyciu prywatnego, komercjalnego satelity, to znaczy że Rosjanie nie mogą być pewni kto i co z orbity widział w Smoleńsku z satelitów o dwie generacje lepszych. Nawet jeśli drogą obserwacji odpowiednie wojska rosyjskie ustaliły orbity satelitów jakie nad nimi latają, i wiedzą, co i kiedy należy chować pod dachem, to w tym konkretnym przypadku nic im z tego nie przyszło. Jeśli kalkulacja czasu odgrywała w Smoleńsku jakąś rolę, to się rypła, ponieważ prezydencki samolot się spóźnił.

O ile Amerykanie mają zdjęcia satelitarne smoleńskiego lotniska wykonane krótko przed i krótko po wypadku, to wiedzą wszystko, czego my nie wiemy - co się stało z kabiną pilotów, gdzie zgubiło się 15-20 minut pomiedzy uderzeniem samolotu o ziemię a uruchomieniem syreny, czy na miejscu wypadku byli w ciagu tych minut ludzie lub pojazdy, których tam nie powinno być, co się zmieniło po wypadku w konfiguracji urządzeń nawigacyjnych etc.

Jeśli amerykańscy analitycy wyciągnęli ze zdjęć wnioski podobne do tych,jakie nam się nasuwają (tyle, że my nie mamy i nie będziemy mieli ani takich zdjęć, ani innych dowodów), to całkiem innego wymiaru być może, perhaps, maybe nabiera nieobecność Obamy tak w Krakowie 18 kwietnia, jak i w Moskwie 9 maja. Tylko się proszę od razu nie napalać, bo jest jeszcze kilka innych możliwości interpretacji...

Ale być może, perhaps, maybe Obama po tym, czego sie dowiedział od swoich fachowców, nie ma ochoty do końca życia oglądać zdjęć, na których wylewnie ściska rękę Miedwiediewa po 10 kwietnia 2010 r.?

Albo nie ma ochoty, by takie zdjęcia weszły z czasem do podręczników i były zawsze umieszczane pomiędzy zdjęciami uśmiechniętego Mołotowa z uśmiechniętym Ribbentroppem w Moskwie i zdjęciami uśmiechniętego Chamberlaina na lotnisku po powrocie z Monachium?




A tymczasem na ziemi:


Tabloid na miejscu katastrofy


Starczyło im pomyślunku by tam pójść, ale nie starczyło by rozumieć na co patrzą.








Czy banda idiotów z "Faktu" rozumie, że te trzy fanty (lub jakiekolwiek inne przedmioty które bezspornie były w kabinie pasażerskiej) + chromatograf gazowy + spektrometr masowy = potencjalny 'smoking gun', potencjalny DOWÓD zamachu, gdyby analiza odkryła na nich ślady substancji, które nie powinny się tam znajdować?!


Przy okazji:

Między zdjęciami "Faktu" jest i takie, na którym widać odciski gąsienic spychacza, którym zdarto z miejsca katastrofy warstwę gruntu. Ze zdjęciem  70-100cm gruntu chodzi o to, że teraz analiza chromatograficzna próbek gruntu niewiele już znajdzie. Stąd ważność przedmiotow które bezspornie pochodzą z kabiny pasażerskiej - tj. raczej tych przywiezionych przez najwcześniejszych zwiedzających miejsce katastrofy. Ditto odzież ofiar, którą nie bez związku z tym Rosjanie chcieli koniecznie palić, podsuwając rodzinom do podpisu upoważnienia. 

Poza tym, uprzejmie proszę o przyznanie mi tytułu Proroka, ze stosownym uposażeniem, poniewaz pięć dni temu, dwa dni przed wykonaniem zdjęć przez dziennikarzy z "Faktu" napisałem:



...Może natomiast pomóc w udaremnieniu przyszłego śledztwa zdjęcie z obszaru katastrofy całej wierzchniej warstwy gruntu, przynajmniej 1 m w głąb, i jej wywiezienie w jakieś nieujawnione miejsce....


sobota, 8 maja 2010

Dymiący nagan przechodzi w czwarty wymiar



Fakt, że w 28 dni po wypadku nadal brak oficjalnej godziny katastrofy, stanowił do tej pory poszlakę, a może nawet dowód, że panowanie Federacji Rosyjskiej nad jej przestrzenią powietrzną nie rozciąga się na czasoprzestrzeń, czyli że państwo rosyjskie jest trójwymiarowe, nie czterowymiarowe.
 
Dokładny czas katastrofy stawał się w miarę postępów śledztwa coraz bardziej elastyczny. Tyle się na razie da powiedzieć, że samolot rozbił się prawdopodobnie 10 kwietnia 2010 roku, między godziną ósmą trzydzieści kilka a ósmą czterdzieści kilka czasu polskiego, ale na pewno nie o oficjalnie od początku podawanej godzinie, czyli 8:56.
 
Biorąc pod uwagę, że Rosjanie mają od początku oba rejestratory pokładowe, FDR i CVR, a jeden i drugi rejestrują czas na osobnej ścieżce taśmy (timestamp signal), wytłumaczenie, że zapis "czarnych skrzynek" się właśnie "synchronizuje" przestało wytrzymywać próbę czasu po najdalej trzech dniach, zwłaszcza, że ani rosyjska prokuratura nie mówiła z czym się ten zapis konkretnie synchronizuje, ani mało pojętni technicznie polscy dziennikarze Rosjan nie pytali.
 
Trudno powiedzieć, czy z trudnościami w synchronizacji i kłopotami z odkryciem rzeczywistego czasu katastrofy miało cokolwiek wspólnego odesłanie do Polski dnia 13 lub 14 kwietnia cyfrowego rejestratora szybkiego dostępu produkcji warszawskiej firmy ATM PP, typu ATM-QAR/R128ENC, który, jakkolwiek nieopancerzony, kaprysem losu wyszedł cało z katastrofy.
 
 
Rejestrator odesłano do Warszawy, ponieważ był polskiego patentu i strona rosyjska nie posiadała software umożliwiającego odczytanie jego zapisu. Pozostałe dwa rejestratory, produkcji rosyjskiej, znacznie mniej nowoczesnego typu, pozostały w Moskwie.
 
Trudno powiedzieć, czy strona rosyjska odesłała urządzenie do Warszawy w błędnym przekonaniu, że to jest wyłącznie rejestrator parametryczny ograniczonego zastosowania, monitorujący czysto techniczne parametry eksploatacyjne samolotu, których znajomość ułatwia obnsłudze naziemnej utrzymanie podzespołów samolotu w należytym stanie. 
Jak się rychło okazało, rejestrator R128 był istotnie rejestratorem parametrycznym, ale dużo lepszym niż pierwotnie sądzono, rejestrującym daleko szerszy wybór parametrów, niż się to komisji śledczej zrazu wydawało, i stanowił niezależną kopię głównego rejstratora pokładowego MŁP 14-5.


 "Ano da się z niego odczytać wszystko to samo co z rejestratora MŁP-14-5 /głównego crash recordera ten jest w pancerzu/ poniewaz QAR jest wpiety równolegle w instalacje MSRP-64 /czyli system rejestracji parametrów lotu/. Pochylenie ,przechylenie ,kurs ,przyspieszenia we wszystkich osiach itp itd a takze tzw pojedyńcze zdarzenia ,czyli nas interesujace, np wysokosc decyzji, nacisniecie przycisku "Uchod"- 2 krąg. Wysokość z RW i baro.
Po za tym ten sam system jest zainstalowany na naszych Su-22."


 źródło:
Otóż ja bardzo chciałbym się dowiedzieć, w dodatku ze źródła całkowicie niezależnego od rosyjskiej komisji, rosyjskiej prokuratury, rosyjskiego producenta samolotu i rosyjskiego braterstwa, co się stało, kiedy kapitan Protasiuk zdał sobie sprawę, że leci zaledwie kilka metrów nad ziemią, i nacisnął przycisk "Uchod".

Przycisk "Uchod" (уход) na tablicy przrządów Tu-154M, to po angielsku "TOGA switch" (TakeOff/Go Around switch). Naciska się go w chwili, kiedy istnieje potrzeba natychmiastowego przerwania lądowania i odejścia na drugi krąg. To najszybszy sposób zwiększenia ciągu wszystkich silników do maximum. Jest w zasadzie gwarancja, że pilot znalazłszy się podczas lądowania w gardłowej sytuacji naciśnie ten przycisk, ponieważ zabiera to mniej czasu niż ręczne przesunięcie trzech dźwigni ciągu. Przycisk "Uchod" jest podczas lądowania tylko do użytku awaryjnego, nie znajduje zastosowania w normalnych manewrach.
Ale niewykluczone, że się nigdy nie dowiem, co się stało po naciśnięciu tego przycisku. Polski rejestrator danych ATM-QAR/R128ENC z pokładu Tu-154M nr 101, został właśnie przekazany z powrotem Rosjanom.
 Ponieważ teraz już nic nie stoi na przeszkodzie, by zsynchronizować ze sobą nawzajem wszystkie trzy czarne skrzynki, należy jak sądzę lada chwila spodziewać się dobrej wiadomości, że wreszcie ustalono dokładną godzinę katastrofy. 



Trzecia czarna skrzynka wróciła do Rosji
jen 07-05-2010, ostatnia aktualizacja 07-05-2010 12:03
Badany w Polsce rejestrator samolotu Tu-154, który rozbił się pod Smoleńskiem, został już przekazany wraz z analizą do Rosji - poinformował prokurator generalny Andrzej Seremet.
Prokurator nie chciał ujawnić żadnych szczegółów badań, bo jak zaznaczył były one prowadzone w ramach rosyjskiego śledztwa. Chodzi o trzecią z czarnych skrzynek, tzw. rejestrator parametrów lotu, która była badana w Instytucie Technicznym Wojsk Lotniczych w Warszawie. Skrzynka musiała być przebadana w Polsce, bo jest to produkt polski i tylko u nas można ją odczytać.
Seremet odniósł się także do współpracy między polskimi i rosyjskimi prokuratorami. Zaznaczył, że formuła prawna, według której się ona odbywa, jest "jedyną możliwą". Dodał, że konwencja chicagowska nie odnosi się do postępowań karnych i w tym przypadku wykorzystywana jest jedynie do prowadzenia badań przez komisje wyjaśniające okoliczności tragedii. (PAP)


piątek, 7 maja 2010

Dymiący nagan - Poradnik Rusznikarza



Motto:
"Zaprzeczaj wszystkiemu! Jakie by nie były zarzuty, mów że nie, i powtarzaj, że nie. Jeśli wszystkiemu zaprzeczysz, jesteśmy bezsilni."

Gienrik Grigoriewicz Jagoda (1891-1938), szef NKWD 1934-1936, do Antoniny Pirożkowej,
kochanki pisarza Izaaka Babla (1894-1940)
w odpowiedzi na zadane żartem pytanie:
"A jak się zachowywać, gdybym wpadła w ręce waszych ludzi?" (żródło: A.N. Pirozhkova;At His Side: The Last Years of Issac Babel., Steerforth Press 1998, ISBN 978-1883642983)

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

Powinszowania dla tych moich czytelników, którzy spostrzegli prawidłowo, że mój ostatni artykuł dotyczyl sposobu prowadzenia śledztwa w sprawie katastrofy smoleńskiej, oraz potulnego łykania przez polską opinię publiczną takich bzdur, jakie tylko klasa rządząca jej zaserwować raczy, natomiast NIE dotyczył kwestii ustalenia, czy w kabinie pasażerskiej Tu-154M nr 101 doszło do eksplozji wolumetrycznej, zwanej także termobaryczną.
Zamiast eksplozji termobarycznej w kabinie, mogłem wybrać jeszcze bardziej ekstremalną hipotezę, np. taką, że szczątki złożone na kupę pod Smoleńskiem to w ogóle inny Tu-154M. Taką  hipotezę też można postawić, jak się mocno uprzeć, i oprzeć ją o co najmniej dwa razy za długi czas lotu od granicy białoruskiej przestrzeni powietrznej do Smoleńska, oraz dotychczasowy brak wiarygodnej identyfikacji płatowca na podstawie numerów seryjnych kluczowych części. 
Nie było moim celem promowanie ani obalanie żadnych konkretnych hipotez. W rzeczy samej, można nawet postawić ambitną hipotezę, że Rosjanie dotąd sami nie wiedzą co, jak i dlaczego się stało od Smoleńskiem. Takiej hipotezy też sie w tej chwili nie da ani podtrzymać, ani obalić z powodu sposobu, w jaki Rosja prowadzi śledztwo.  Zwlaszcza, że ani państwo rosyjskie, ani jego struktura władzy to nie jest monolit. Historia Rosji zna drastyczne przypadki wzajemnego podkładania sobie świni przez członków wierchuszki władzy, owocujące śmiercią osób trzecich, że wspomnimy tylko zabójstwo Kirowa. Jest więc całkiem niewykluczone, że nawet sami Rosjanie prowadzący śledztwo też nie do końca wiedzą, kto trzyma nagan. 
Moja myśl była inna. Taka mianowicie że w katastrofie tej wagi muszą być brane pod uwagę i traktowane początkowo jako równoprawne wszystkie fizycznie realne hipotezy, w tym także te mało prawdopodobne. Hipotezy należy kolejno wykluczać, aż zostanie na stole tylko jedna, najbardziej prawdopodobna. 

Normalnie tak się w świecie robi. Normalnie robi się to przy drzwiach zamkniętych, a opinia publiczna czeka cierpliwie w przedpokoju na raport, bo nie ma powodu, by nie mieć do komisji zaufania. Nie jesteśmy jednak w świecie, tylko w Rosji, a polski prezydent zginął 20km od Katynia, gdzie leży kilkanaście tysięcy powodów, by nie ufać Rosji. Zatem pardon, mes amis russes, ale obawiam sie że tego luksusu zaufania społecznego ani wasza komisja badania wypadkow lotniczych MAK, ani wasza prokuratura nie mają, i nie bedą miały.

Aby mieć choć minimalny kredyt zaufania, MAK i rosyjska prokuratura muszą działać wręcz wbrew rosyjskiemu instynktowi narodowemu - w sposób otwarty i publiczny.
 
W przeciwnym razie, komisja badająca przyczyny katastrofy pod Smoleńskiem automatycznie nabiera w oczach Polaków charakteru komisji Burdenki. Jak wie każdy, kto się kiedykolwiek interesował sprawą mordu katyńskiego, komisja ekspertów pod przewodnictwem profesora N.N. Burdenki, wybitnego lekarza, została powołana przez ZSRR w 1944 r., w celu ukrycia prawdy o zbrodni katyńskiej. Komisja wykonała zadanie, raportując, że polskich oficerów rozstrzelali Niemcy.

Z tego powodu, imperatywem kategorycznym obecnych badań katastrofy jest zachowanie tak ich całkowitej otwartości, jak i 'world's best practice', czyli światowego standardu profesjonalizmu. Choćby od takiego pogwałcenia moskiewskiego zwyczaju chowania wszystkiego pod siódmą pieczęcią tajemnicy państwowej ciarki miałyby chodzić po plecach rosyjskim prokuratorom.  Stan rosyjskich pleców i okolic oraz rosyjskiego samopoczucia to jest w tej chwili nasz najmniejszy problem.
 
 
W obecnych warunkach i przy obecnym sposobie prowadzenia śledztwa, nawet o ile Rosjanie rzeczywiście nie mieli nic wspólnego ze śmiercią polskiego prezydenta, żaden Polak znający historię klamstwa katyńskiego i przypatrujący się temu, co się obecnie wyrabia wokól smoleńskiej katastrofy, w rosyjską niewinność nie uwierzy. Zapewne co najmniej przez następne 50 lat, być może w ogóle nigdy.
 
Cywilizacyjnym identyfikatorem Dzikiego Wschodu pozostaje tak zwane "chodzenie w zaparte", niezdolność przyznania się do winy. Wschód ma swoje historyczne powody, w tym takie, jak w cytacie z szefa NKWD otwierającym ten artykuł. W Moskwie 1936 roku, kto chciał żyć, ten musiał umieć iść w zaparte. Ale teraz nie jesteśmy w 1936 roku, i metoda coraz bardziej zgrzyta.
Jeszcze 25 lat temu można bylo w Polsce wylądować w więzieniu za publiczne zaprzeczanie, że mordu katyńskiego dokonali Niemcy. W tym samym czasie, w ówczesnej RFN można było wylądować w więzieniu za publiczne zaprzeczanie, że mordów w Oświecimiu dokonali Niemcy.  W tym się odbija, jak w kropli wody na brzozowym liściu pod Smoleńskiem, fundamentalna różnica pomiędzy Zachodem i Wschodem. Zachód wyciąga, choćby za późno i nie do końca, wnioski z błędów. Wschód grzebie swoje błędy w lasach i tajnych archiwach.
 
Nic na to nie pomogą publiczne uściski premierów Tuska i Putina ani zapalanie świeczek poległym w Polsce żołnierzom radzieckim. Leonid Breżniew publicznie całował Wojciecha Jaruzelskiego w usta, Towarzystwo Przyjaźni Polsko-Radzieckiej organizowało co roku paradne koncerty orkiestr niezwykle dętych w rocznicę Rewolucji Październikowej, a wiarygodność PRL jakoś nie wzrastała od tego wszystkiego ani na jotę.

Mówiąc brutalnie, albo Rosjanie publicznie udowodnią na oczach świata, że potrafią wznieść się ponad własne ograniczenia cywilizacyjne i uwarunkowania polityczne, i podać wiarygodne, sprawdzalne wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej, albo w oczach wielu milionów Polakow państwo rosyjskie zostanie, na długo lub na zawsze, mordercą demokratycznie wybranego prezydenta.

W oczach zachodnich stolic Rosjanie zostaną śliskimi, mało wiarygodnymi i potencjalnie niebezpiecznymi partnerami.

Nikt nie może za Rosjan dokonać wyboru, które wyjście im na obecnym etapie rosyjskiej historii lepiej pasuje i jak chcą się prezentować światu.
 
Co nie znaczy, że nie należy wywierać na Rosjan nacisku. W poprzednim artykule podałem odnośniki do dwóch raportów dwóch różnych komisji badania wypadków lotniczych:
 
PanAm 103, Lockerbie, Szkocja, 21.12.1988,
Concorde F-BTSC, Gonesse, Francja, 25.07.2000
 
Nawet średnio rozgarnięty czytelnik z przeciętną znajomością angielskiego bez trudu zorientuje się z tych raportów, jaki jest światowy standard profesjonalnego badania poważnych wypadków lotniczych, i jak daleko Rosjanie są od tego standardu.
 
Przytoczyłem także amerykański regulamin wojskowy, ktory w krótkich żołnierskich słowach precyzuje, co i w jaki sposób należy robić ze zwłokami ofiar wojskowych wypadków lotniczych, i jakie informacjemuszą być zebrane podczas medycznej części dochodzenia. Bez wyjątków, bez dyskusji, bez telefonów z Waszyngtonu. Ma być zrobione, na zdrowej wojskowej zasadzie 'zamknąć mordę, odmaszerować, wykonać i zameldować'.

W dodatku ten regulamin stosuje się do każdego wojskowego wypadku lotniczego, bez względu na to, czy zginął prezydent i całe ścisłe dowództwo sił zbrojnych, czy tylko podporucznik pilot, technik pokładowy w stopniu kaprala, i pies dowódcy eskadry ugodzony przez spadające szczątki.

Każdy czytelnik prasy krajowej może na wlasny użytek samodzielnie ocenić dystans cywilizacyjny pomiędzy prozaiczną amerykańską instrukcją wojskową, obowiązującą od 1976 roku, a rosyjskimi lekarzami piszącymi w 2010 roku w protokołach sekcji, na których brak podpisów świadków: "przyczyna śmierci - mnogie obrażenia".
 
Kontrast pomiędzy tym, jak postępują w sprawie katastrofy Rosjanie, a tym, do czego cywilizacyjnie aspirują Polacy, służy też oświetleniu sprawy traktowania obywateli polskich przez ich własne demokratycznie wybrane władze, które przeżywają wyraźny dylemat Hamleta, komu są winne lojalność - własnemu narodowi, czy starszemu bratu ze Wschodu.
 
Córka śp. Zbigniewa Wassermanna jedzie do Moskwy by zidentyfikować ciało ojca. Na miejscu zostaje poddana impertynenckiemu przesłuchaniu przez klasycznego sowieckiego prokuratora, obcesowo wypytującego o sprawy nie mające nic wspólnego ze śmiercią ojca, natomiast wiele z wiedzą rosyjskiego wywiadu o zmarłym, byłym koordynatorze polskich służb specjalnych. Podsuwa się zszokowanej kobiecie do podpisu zgodę na zniszczenie pokrwawionej odzieży ojca (potencjalnie bezcennego eksponatu do niezależnych badań kryminalistycznych i medycyny sądowej) oraz oddaje się jej drobiazgi osobiste ojca, które wyglądają na świeżo wyczyszczone. Przy tym wszystkim zdaje się nie jest obecny żaden polski dyplomata, a tłumacza zapewniają Rosjanie.
 
Gdybym to ja siedział w tych okolicznościach na krześle przed biurkiem rosyjskiego czynownika, nie byłbym sam. Byłoby nas trzech. Po mojej lewej stronie siedziałby młody, podejrzanie muskularny i dziwnie spostrzegawczy wicekonsul z biegłą znajomością jezyka rosyjskiego i włączonym cyfrowym dyktafonem w kieszeni marynarki. Po mojej prawej stronie siedziałby prawnik z ambasady, demonstracyjnie trzymający na wierzchu notes i włączony dyktafon.

Po każdym pytaniu, wicekonsul po lewej bez pośpiechu tłumaczyłby mi pytanie rosyjskiego prokuratora na angielski, dając mi w ten sposób czas do namysłu. Na irytację czynownika, że on też zna angielski, więc tłumacz niepotrzebny, wicekonsul odparłby chłodno, że rosyjski zna tak samo dobrze jak prokurator, a angielski lepiej, więc rozmowa będzie przez niego albo wcale.

Prawnik po prawej szeptałby mi do ucha: - … to pytanie jest w porządku, może pan odpowiedzieć … to też w porządku … na to pan nie musi odpowiadać jeśli pan nie chce … stop, na to pytanie proszę nie odpowiadać … proszę nie podpisywać zgody na zniszczenie rzeczy … proszę zapytać, czy może pan to wszystko zabrać ze sobą … proszę zapytać, czy zawartość telefonu komórkowego została skopiowana … proszę dopisać na marginesie protokołu: "zawartość telefonu skopiowana przez prokuraturę federalną FR", datę i inicjały … proszę się uprzejmie pożegnać …
 następnie głośno do prokuratora: - spasiba, Iwan Wasiljewicz, do swidanja

Gdybym poprosił, za dwa tygodnie dostałbym pocztą z ambasady spisany z nagrania stenogram rozmowy.
 
To byłaby, w okolicznościach po tego rodzaju katastrofie, zwykła pomoc prawna mojego państwa dla obywatela australijskiego, przesłuchiwanego przez władze lokalne w obcej jurysdykcji, w niejasnym celu.
 
Dla p. Małgorzaty Wassermann nie było takiej pomocy, a w praktyce nie było też dla pani Małgorzaty jej państwa. Nie istniało. Przed biurkiem rosyjskiego czynownika była w zasadzie bezpaństwowcem. Sytuację całkowicie kontrolował Rosjanin, pytał o co chciał, udzielał takiej informacji jak mu się podobało, uchylał się od odpowiedzi na pytania jak mu się podobało, rozgrywał scenariusz napisany całkowicie w Moskwie. Dobrze, że nie groził. Zaś przy pani Wassermann, obywatelce polskiej, nie było nikogo, kto przerwałby tą upokarzającą farsę i zadbał o jej interesy.
 
Nie lękajcie się jednak. Może jest sposób na cudowną reanimację państwa?

Istnieją dwa niedawne precedensy międzynarodowe niezależnego badania tragicznych zdarzeń związanych ze śmiercią przywódców, które w zamyśle sprawców były przeznaczone do zamiecenia pod dywan. Oba przyniosły interesujące wyniki.
 
1.  United Nations International Independent Investigation Commission established pursuant to  Security Council Resolution 1595 to investigate the assassination ofRafiq Hariri, the former Prime Minister ofLebanon on 14 February 2005.
http://www.un.org/apps/news/infocus/lebanon/tribunal/


2.  United Nations Commission of Inquiry into the facts and circumstances of the assassination of former Pakistani Prime Minister Mohtarma Benazir Bhuttohttp://www.un.org/News/dh/infocus/Pakistan/UN_Bhutto_Report_15April2010.pdf

Co by zatem było. gdyby Polska powiedziała "sprawdzam
"?

Co by było. gdyby rząd RP wystąpił formalnie do Rady Bezpieczeństwa ONZ o powołanie Niezależnej Międzynarodowej Komisji Śledczej dla przeprowadzenia dochodzenia w sprawie faktów i okoliczności śmierci Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej Lecha Aleksandra Kaczyńskiego?

Albo chociaż niższej rangą Komisji Śledczej ONZ?
 
 
3.  The United Nations International Independent Investigation Commission established pursuant to Security Council Resolution XXXX  to investigate the death of the President of Poland, Lech Aleksander Kaczynski, on 10 April 2010..
 
albo
 
3.  United Nations Commission of Inquiry into the facts and circumstances ofdeath of the President of Poland, Lech Aleksander Kaczynski.
 
 
Brzmi nieźle, nieprawdaż? Oczywiście taka komisja nie powstanie w kotle ścierających się przeciwstawnych interesów, jakim jest Organizacja Narodow Zjednoczonych.

Byłoby jednak pouczającym zobaczyć reakcję rządu Donalda Tuska na tego rodzaju propozycję. Rząd musiałby zostać do tego społecznie przymuszony, inaczej nie da się zrobić, ponieważ ONZ jest forum suwerennych podmiotów państwowych.

A jeśliby się udało rząd zmusić do złożenia takiego wniosku, to jak by glosowali Rosjanie? Z jednej strony, Rosja ma veto w Radzie Bezpieczeństwa ONZ. Z drugiej strony, podobno Rosja nie ma nic do ukrycia, więc dlaczegóż miałaby wetować międzynarodową wentylację katastrofy smoleńskiej?
 
Donaldzie Donaldowiczu, ja mam nadzieję, że ten pomysł nie pójdzie spać. Myślę, że lepiej jest zająć się tym teraz, mając jeszcze immunitet, niż gdyby kolejny rząd miał się tym zająć za pięć, dziesięć, albo dwadzieścia lat.
 
 
 
PS.
Otczestwo Donalda Donaldowicza nie jest w moich ustach szydercze.Ja po prostu ćwiczę, by się przygotować do nadchodzącej ery braterstwa. Na razie mi zgrzyta, ale z czasem się przywyczaję. 




czwartek, 6 maja 2010

Dymiący nagan





"Smoking gun", czyli dymiąca broń, to popularny skrót myślowy pojęcia poszlaki, czyli dowodu pośredniego, informacji która pozwala interpretować wydarzenie i sformułować o nim wstępną opinię. Poszlaka nie ma wagi dowodu bezpośredniego, a co za tym idzie interpretacje na niej oparte mogą, ale nie muszą być zgodne z rzeczywistym przebiegiem zdarzenia.


Jeśli policja wezwana przez sąsiadów, słyszących krzyki i strzały z broni palnej, przybywa na miejsce zdarzenia i zastaje tam trupa z ranami postrzałowymi i stojącego nad nim gościa trzymającego pistolet, który jeszcze dymi z lufy, to jakkolwiek nie jest to wystarczający dowód, by go oskarżyć przed sądem, że to on zastrzelił faceta leżącego na ziemi, to jest to istotna poszlaka, wystarczająca by go zamknąć do wyjaśnienia.

Stąd "smoking gun".

Naturalnie, poszlakę może potem potwierdzić sekcja zwłok, ekspertyza balistyczna broni i wydobytego z ciała ofiary pocisku, analiza odcisków palców na broni, testy chemiczne na obecność niedopalonego prochu na rękach podejrzanego etc. etc. - wtedy to już będą bezpośrednie dowody czynu.

Podejrzany na podstawie poszlaki może też oszczędzić wszystkim czasu i zachodu i po prostu przyznać się do zabójstwa lub morderstwa, choć nawet wtedy wymagana będzie opinia biegłego, że jest zdrów na umyśle i wiedział co robi, gdy naciskał spust broni.


W sprawie katastrofy smoleńskiej nie mamy na razie dowodów, natomiast mamy dymiący nagan dużego kalibru.

Dymiący nagan stanowią relacje z prowadzenia śledztwa przez stronę rosyjską. Śledztwo wydaje się forsować tylko jedną hipotezę, mianowicie taką, że ani Federacja Rosyjska, ani żaden jej obywatel, nie miały ze smoleńską  katastrofą nic wspólnego, zaś polski prezydent zginął z woli Boga, Historii i nieszczęśliwego zbiegu okoliczności. Anglosasi zwięźle określaja takie spontaniczne, losowo występujące nieszczęścia słowami 'shit happens', nie wiem natomiast, jak to będzie po rosyjsku.

Ja mam naturalnie głęboką wiarę, że Rosja to jest całkiem normalne państwo. W związku z tym nie mam naturalnie żadnych wątpliwości, że kiedy we właściwym czasie opublikowany zostanie raport międzynarodowej komisji badającej przyczyny katastrofy samolotu Tu-154M nr 101, dn. 10 kwietnia 2010r. w okolicach lotniska Smoleńsk-Siewiernyj, to ten dokument będzie wyglądał tak samo, albo bardzo podobnie, jak raport francuskiego Bureau d'Enquêtes et d'Analyses pour la Sécurité de l'Aviation Civile (BEA) w sprawie przyczyn katastrofy samolotu Concorde,  rejestracja F-BTSC, dn. 25 lipca 2000 r. w Gonesse pod Paryżem.

To znaczy, rosyjski raport niechybnie będzie jasny i wyczerpujący, a miejscami wręcz drobiazgowy. Będzie miał co najmniej 12.5 megabajta jako plik .pdf, i dwanaście załączników; w sumie kilkaset stron, wszystkie zostaną opublikowane w internecie natychmiast po podpisaniu raportu przez komisję.

Być może ten rosyjski raport będzie nawet jeszcze większy i dokładniejszy od francuskiego, bo w końcu w katastrofie Concorde nie zginął prezydent Republiki Francuskiej z małżonką, elita życia politycznego Francji oraz dowództwo francuskich sił zbrojnych, tylko wycieczka niemieckich biznesmenów.


Z raportu komisji smoleńskiej będzie naturalnie wynikało, że po usunięciu z miejsca katastrofy Tu-154M większych szczątków samolotu, zostało ono następnie kilkakrotnie przeszukane przez idącą ramię przy ramieniu tyralierę policjantów zaopatrzonych w pincety i torebki plastikowe, która starannie wyzbierała wszystkie szczątki większe niż pół paznokcia. To światowy standard takich dochodzeń, zastosowany po katastrofie Concorde, więc ja po prostu nie wyobrażam sobie, by Rosjanie mogli postąpić inaczej. 

Pogłoski, że na miejscu katastrofy pozostawiono jakieś szczątki, to z pewnością potwarz.

W katastrofie Concorde jako jej pierwotną przyczynę zidentyfikowano pasek blachy tytanowej o wymiarach 43x4 cm, leżący w charakterze śmiecia na pasie startowym, który podczas startu Concorde przeciął jedną z opon samolotu. Ten kawałek blachy, rozmiarów szkolnej linijki, znaleziono na pasie startowym, zabezpieczono, skatalogowano, a następnie dopasowano po kilku miesiącach śledztwa do kształtu przecięcia w oponie Concorde zabezpieczonej na miejscu upadku samolotu.

W dochodzeniu w sprawie przyczyn katastrofy lotu PanAm 103, który rozbił się w szkockim miasteczku Lockerbie 21 grudnia 1988 r. w wyniku eksplozji bomby w ładowni bagażowej, koronnym dowodem rzeczowym stał się strzęp płytki obwodu drukowanego o wymiarach 0,8 x 1,25 cm, który był częścią elektronicznego zapalnika czasowego bomby i został wyjęty przez policyjnych techników pincetą ze znalezionego w lesie pod Lockerbie nadpalonego kawałka koszuli. Śledztwo trwało prawie trzy lata.

Faza zbierania szczątków w Lockerbie trwała pięć miesięcy. Znaleziono około 1200 fragmentów wraku. Ponad 1000 policjantow i żołnierzy ręcznie wyzbierało z powierzchni kilkunastu kilometrów kwadratowych ponad 10 tysięcy innych przedmiotów. Każdy znaleziony przedmiot opatrzono etykietką z miejscem i datą znalezienia, umieszczono w plastikowej torebce, a następnie po przewiezieniu do centralnego magazynu prześwietlono przy pomocy przemysłowej aparatury rentgenowskiej, oraz sprawdzono chromatografem gazowym na obecność śladow materiałów wybuchowych. 

http://dnausers.d-n-a.net/dnetGOjg/Lockerbie.htm


Naturalnie tak samo będzie w Smoleńsku, bo inaczej być nie może. A może nawet dokladniej, bo nie był to zwykły lot pasażerski.

Pogłoski, jakoby miejsce katastrofy pod Smoleńskiem zostało przeorane spychaczami w niecały miesiąc po wypadku, to z pewnością potwarz.

Załącznik medyczny do raportu o przyczynach katastrofy Tu-154M nr 101 omawiający wyniki sekcji zwłok ofiar będzie niezawodnie odpowiadał co najmniej takim standardom medycyny wojskowej jak te opisane w amerykańskich przepisach Medical Aspects of Army Aircraft Accident Investigation (Army Regulation 40-21, Headquarters Department of the Army Washington, DC 23 November 1976, Unclassified) 

http://www.army.mil/usapa/epubs/pdf/r40_21.pdf.

A zapewne nawet jeszcze ściślejszym, bo amerykańskie przepisy wojskowe sformułowano dla potrzeb rutynowych dochodzeń dotyczących śmierci członków załogi w wypadkach treningowych w lotnictwie wojskowym, a nie na potrzeby śledztwa nad przyczynami katastrofy o wadze ogólnopaństwowej, w której ginie głowa państwa i generalicja.


Zgodnie z art. 3 ust.7 tej instrukcji, w ciągu 96 godzin po zakończeniu ostatniej sekcji zwłok, wszystkie protokoły sekcji, preparaty mikroskopowe, próbki tkanek zakonserwowane w bloczkach parafinowych i innymi sposobami, zbiór fotografii ofiar przed i po przewiezieniu z miejsca wypadku oraz zdjęcia rentgenowskie mają zostać przekazane do dyspozycji wojskowego instytutu medycyny sądowej. 


Zgodnie z załącznikiem A, punkt 4, część E do instrukcji nr 40-21, każdy protokół sekcji każdej z osobna ofiary wypadku musi oprócz standardowego opisu medycznego zawierać następującą informację:

1.  Szacunkowy czas przeżycia od momentu uderzenia o ziemię.
2.  Datę i godzinę śmierci.
3.  Ślady ognia na zwłokach powstałe przed i po uderzeniu samolotu o ziemię, oraz obecność na zwłokach błota, ziemi lub śladów paliwa.
4.  Szacunkowy czas wystawienia zwłok na działanie ognia.
5.  Położenie zwłok lub fragmentów zwłok na miejscu wypadku względem szczątków samolotu.
6.  Obrażenia (osobno i szczegółowo opisane mają być obrażenia głowy, twarzy, szyi, krtani, barków, piersi, korpusu, miednicy, ramion, nóg, dłoni i stóp).
7.  Przyczyny doznanych poparzeń (pożar, kontakt z paliwem, płynem hydraulicznym, innymi substancjami).
8.  Przyczyny obrażeń mechanicznych (uderzenie o części samolotu - szczegółowy opis, lub o inne przedmioty - szczegółowy opis).
9.  Kolejność doznanych obrażeń (opisać kolejno obrażenia odniesione przed wypadkiem, obrażenia spowodowane podczas pierwszego zderzenia z ziemią, podczas ew. kolejnych  zderzeń z ziemią lub innymi obiektami, podczas ew. dalszego toku wypadku).

Pogłoski, jakoby w rosyjskich protokołach sekcji pisano po prostu "przyczyna śmierci: mnogie obrażenia", to z pewnością potwarz.



Kodycyl technologiczny:

Być może nie wszystko jest stracone na zawsze w smoleńskiej mgle, bo obecność w rękach prywatnych przedmiotów odnalezionych na miejscu katastrofy stwarza realną możliwość społecznego poszukiwania pełnoprawnych dowodów, by zastąpić nimi dymiący nagan.

Sceptycy, kórych nie obezwładniła dotychczasowa eksplozja braterstwa polsko-rosyjskiego, zastanawiają sie m.in. nad przyczynami całkowitej dezintegracji środkowej części samolotu, czyli kabiny pasażerskiej.

Odłamana część ogonowa i usterzenie zachowały się w stanie podobnym, jak widoczny na zdjęciach z miejsc podobnych katastrof lotniczych. Kabina pasażerska natomiast jest w kawałkach, rozmiarów, tak na oko, pół metra na pół metra.

Ciała są podobno zmasakrowane, pozrozrywane, poparzone, choć ani wybuchu, ani dużego pożaru paliwa na miejscu wypadku nie było - prawdopodobnie ze względu na brak kontaktu gorących silników, odłamanych razem z cześcią ogonową, ze zbiornikami paliwa w skrzydłach, odłamanych kilkadziesiąt metrów dalej, jak i ze względu na brak iskier przy uderzeniu metalowego kadłuba o podmokły grunt.



Nic nie wiadomo o stanie kabiny załogi. Kokpit, z natury rzeczy zawierający kluczowy materiał dowodowy, znikł z powierzchni planety. Ani jednego zdjęcia. Nie wiadomo, czy kabina pilotów odłamała się od reszty kadłuba tak samo jak część ogonowa, czyli mniej więcej w całości, poszła w drzazgi, czy magicznie wysublimowała w atmosferę.

Jako niepoprawny sceptyk, nihilista i oszołom uważam, że zarówno (niedostępne nam jeszcze na razie) szczątki samolotu jak i przedmioty znalezione na miejscu wypadku oraz zwłoki ofiar mogłyby potwierdzić lub wykluczyć hipotezę eksplozji wolumetrycznej w kabinie pasażerskiej, która jest zgodna z widocznym na zdjęciach stanem wraku oraz pogłoskami na temat stanu zwłok. 

Osobom zainteresowanym fizyką takich eksplozji i sposobem ich przeprowadzania polecam kwerendę literatury tematu, z użyciem fraz kluczowych: UCVE(unconfined cloud vapour explosion)
, CCVE (confined cloud vapor explosion) oraz BLEVE (boling liquid expanding vapor explosion). 

O ile analiza spektrometryczna znalazłaby na miejscu katastrofy, w szczątkach samolotu lub na zwłokach ofiar tlenek  etylenu
tlenek propylenuazotan izopropylualuminiummagnez lub cyrkon o wysokiej czystości, w postaci pyłów o innym składzie niż stopy użyte w konstrukcji samolotu,kompleksowe związki metaloorganicznezawierające fluor i metale lekkie, niewytłumaczalnie wysokie stężenie fluoru, albo nanocząsteczki metali, to taka sygnatura wskazywałaby na eksplozję wolumetryczną, zwaną przez Rosjan termobaryczną.

Całkowicie przypadkowo tak się składa, że Rosjanie są pionierami użycia eksplozji termobarycznych w technice wojskowej. Około litr płynu w głowicy pocisku do ręcznej wyrzutni "
РПО-А Шмель",eksplodującego jako aerozol wypełniający pomieszczenie w ostrzelanym "trzmielem" budynku, daje ten sam efekt, co pocisk haubicy 152mm - zawsze zabija wszystkich w pomieszczeniu i prawie wszystkich w budynku, a często burzy budynek, co Rosjanie praktycznie sprawdzili w Czeczenii.

Niczego to naturalnie nie dowodzi, do czasu zbadania spektroskopem masowym (MS) przedmiotów z katastrofy, znajdujących się obecnie w rękach prywatnych.


Kodycyl medyczny:  

Czy te zwłoki, które przetrwały mniej więcej w całości, prześwietlono? Eksplozja termobaryczna zabija bardzo charakterystycznym mechanizmem 'blast injury'obejmującym m.in obrażenia płuc wywołane skokowym wzrostem ciśnienia w pomieszczeniu do ponad 3MPa. Te obrażenia płuc mają bardzo charakterystyczny obraz radiologiczny na zdjęciach rentgenowskich klatki piersiowej, zwany 'butterfly', czyli motylem. Najbardziej kompetentna w ocenie diagnostycznej takich zdjęć jest medycyna izraelska, z powodu dużego doświadczenia z ofiarami terrorystycznych zamachów bombowych w miejscach publicznych. Wystarczy wysłać zdjęcia rentgenowskie z prośbą o opinię.


Czy oszacowano temperaturę, jaka działała na spalone zwłoki? Medycyna sądowa ma na to rozmaite sposoby. Pożar paliwa lotniczego osiąga 900-1100 stopni Celsjusza, eksplozja termobaryczna ma 2500-3000 stopni i bardzo wysoki gradient wzrostu temperatury.

Kodycyl ekonomiczny:

Czy i kiedy dostaniemy z powrotem od Rosjan wrak samolotu, a raczej jego części złożone luzem na kupę, której RP jest nadal pełnoprawnym właścicicielem, bo samolot był kupiony od Rosjan i całkowicie zapłacony? Czy też zgodzimy się z Rosjanami że to bez sensu, i wrak pojedzie prosto do rosyjskiej huty, a my wielkodusznie nie będziemy się domagać nawet zapłaty za złom?

Kodycyl archeologiczny:

Ewentualne zaoranie, przekopanie, zabetonowanie,(niepotrzebne skreślić) miejsca katastrofy nie pomoże jako antidotum na ewentualną komisję śledczą za 50 lat. Ślady podejrzanych substancji, jeśli się tam znajdują, bedą wykrywalne spektrometrycznie w praktyce do końca świata. To samo dotyczy ewentualnych ekshumacji ofiar przez pokolenie naszych wnuków.

Może natomiast pomóc w udaremnieniu przyszłego śledztwa zdjęcie z obszaru katastrofy całej wierzchniej warstwy gruntu, przynajmniej 1 m w głąb, i jej wywiezienie w jakieś nieujawnione miejsce. Nie zdziwi mnie zatem, jeśli miasto Smoleńsk nagle zacznie budować na tym terenie np. największy na świecie podziemny parking, centrum handlowe na trzy piętra w głąb, albo super-basen kąpielowy o powierzchni kilku hektarów.