piątek, 29 lutego 2008

Komentariat, czyli państwo półpiśmiennego motłochu

Wczoraj wytknąłem we wpisie "Państwo półpiśmiennych czynowników", że Żydzi polscy "wyjechani" z Polski po marcu 1968 roku nigdy prawomocnie nie utracili obywatelstwa polskiego, z powodu błędu prawnego ówczesnych wladz PRL, jaki w 2001 roku zidentyfikował Sąd Najwyższy RP, a w 2005 roku Naczelny Sąd Administracyjny RP. Podałem odnośniki do orzecznictwa.

Powinienem się był domyślić, że orzecznictwo najwyższych sądów w państwie, to żadna przeszkoda dla rodaków z przekrwionymi oczami i kubłem gówna, którzy wiedzą lepiej, że sądy sądami, a oni sobie żadnych Żydów w Polsce nie życzą, i już. A że przy takiej świadomości społecznej Polska pozostanie na zawsze krajem bezprawia i pośmiewiskiem dla obcych, to już dla tych rodaków zupełny drobiazg i inny temat. Bezprawie im nie wadzi, a wyśmiewani - będą narzekać na antypolonizm.


Walnął mi bowiem ktoś w komentarzach tak:

Zdaje się,

że ci którzy wystapili z wnioskami o obce obywatelstwo, skutecznie pozbawili się polskiego. A takich jest większość. I powinni być traktowani jako cudzoziemcy. Zapewne ci, którzy byli w wieku do 18 lat mogą mieć inny status. Chociaż ci powyżej 14 lat już niekoniecznie. Zależy co podpisywali.

2008-02-29 01:16



Zdaje sie? Znaczy, komu się zdaje? Oto Polska - wszystkim sie zdaje, nikt nie zajrzy do źródeł, bo od tego głowa boli, wszyscy gardłują na wyprzódki.

Jak dobrze sam wiem na własnym przykładzie, jako obywatel australijski, można nie tylko "złożyć wniosek o obce obywatelstwo", ale to obce obywatelstwo dostać i mieć je od 25 lat, a nadal być uważanym przez prawo RP za obywatela wyłącznie polskiego.

Automatyczna utrata obywatelstwa polskiego w momencie nabycia obywatelstwa obcego ostatni raz istniała w prawie polskim - mądrze i konsekwentnie - w dawno odeszłej w przeszłość Polsce praworządnej. W II Rzeczypospolitej, w ustawie o obywatelstwie polskim z 1920 roku.

Według aktualnie obowiązującej ustawy o obywatelstwie polskim z 1962 roku (ustawy gomułkowskiej jeszcze, lekuchno kosmetycznie zmienionej, poprzez dostosowanie terminologii do nowej struktury organów państwa po 1989 roku, ale niewiele poza tym), obywatel może utracić obywatelstwo polskie na własny wniosek, ale wyłącznie jeżeli Prezydent RP działajacy osobiście (!) wyrazi na to swoją osobistą zgodę.

Za prezydentury Kwaśniewskiego wydano w 2000 roku prezydenckie rozporządzenie, w którym procedura składania wniosków o zgodę Prezydenta RP na wlasnowolne zrzeczenie się obywatelstwa polskiego została obstawiona takimi przeszkodami administracyjnymi, że jest dla normalnego człowieka praktycznie nie do przebycia.

Mój zwięzły wykład o praktyce korzystania przez obywatela RP z jego konstytucyjnego prawa do zrzeczenia się obywatelstwa polskiego (art.34 ust.2 Konstytucji RP) jest tutaj, pod przejrzystym tytułem "Poległy na wałach":

Poległy na wałach

Z "wyjechanymi" w 1968 roku Żydami polskimi natomiast o zupełnie co innego chodziło.

Jako część procedury emigracyjnej w PRL wymagano od tych ludzi podpisania wniosków o zrzeczenie się obywatelstwa polskiego. Nie podpiszesz - nie wyjedziesz. Kłopot w tym, że Sąd Najwyższy orzekł był w 2001 roku, a Naczelny Sąd Administracyjny w 2005 roku, że ówczesne gorliwe komuchy przekroczyły własne ówczesne prawo.

Jeśli ktoś ma prawnie utracić obywatelstwo polskie, to na podpisaniu wniosku o zrzeczenie sprawa się nie kończy, a dopiero zaczyna. Skuteczna prawnie utrata obywatelstwa wymagała wtedy (tak samo jak wymaga teraz), żeby ten wniosek został INDYWIDUALNIE rozpatrzony, a wnioskodawca otrzymał INDYWIDUALNĄ, imienną decyzję o utracie obywatelstwa polskiego. Wtedy od Rady Państwa, teraz od Prezydenta RP.

Jak takiej indywidualnej decyzji nie było, to obywatel, pomimo podpisania wniosku, obywatelstwa polskiego nie tracił. Zaś indywidualnych decyzji pomarcowe komuchy nie wydawały w ogóle, bo im się błędnie wydawało, że sprawę załatwia tajna, nigdzie nie opublikowana uchwała Rady Państwa w tej sprawie.

Po upadku komunizmu, najwyższe sądy w państwie orzekły, że ta tajna uchwała nie wystarczała, i nie umożliwiała państwu pozbawiania swoich obywateli obywatelstwa polskiego en masse, bez indywidualnych decyzji. W wyniku błędu prawnego komuchów w 1968 roku, nikt z "wyjechanych" nie utracił prawomocnie obywatelstwa polskiego.

Tyle, że półpiśmienni czynownicy i kibicujący im półpiśmienny motłoch uważają, że wiedzą lepiej niż ten cały Sąd Najwyższy, i kto im co zrobi. Z ciekawością czekam, ilu "wyjechanych" polskich Żydów w końcu się wkurzy, i zacznie na drodze sądowej puszczać polski skarb państwa w skarpetkach, w Warszawie albo w Strasbourgu.


Wytknięto mi także, tym razem słusznie, że problem nieuznanawania obywatelstwa polskiego przez półpiśmiennych czynowników jest szerszy, bo rozciąga się także na Polaków, którzy Polski nigdy wprawdzie nie opuścili, lecz to Polska ich opuściła:

3 X tak :dla Morela, Wolińskiej , Michnika

Zbrodniarzom stalinowskim także ? A może najpierw wszystkim Polakom 
z zagranicy a zwłaszcza tym co Polski nigdy nie opuścili tylko 
Polska ich opuściła.



2008-02-28 11:20


Oprócz oczywistego błędu, polegającego na zakladaniu, źe Morel, Wolińska i Stefan Michnik obywatelami polskimi nie są (a są, z powodow wyżej wyłożonych – Morel był obywatelem polskim aż do śmierci, bo zdaje się, że już zmarł), jest tu poruszona istotna kwestia Polaków na Wschodzie.

W kwestii Polaków na Wschodzie, co do których dzisiejsze państwo się upiera, że nie są obywatelami polskimi, żaden polski organ państwowy nie jest w stanie sensownie wyjaśnić, na jakiej podstawie prawnej Polacy w b. ZSRR mieli jakoby swoje polskie obywatelstwo utracić. Wszyscy oni bowiem spełniają konstytucyjne kryterium obywatelstwa polskiego, które według prawa polskiego dziedziczy się w niekończoność (art.34 ust.1 Konstytucji RP).

Zadanie w jakimkolwiek polskim urzędzie pytania o podstawę prawną rzekomej utraty obywatelstwa polskiego przez Polaków ze Wschodu powoduje tam popłoch i nurkowanie pod biurka. I nie dziwota. Bo takiej podstawy nie ma. Z wyjątkiem dekretu Rady Najwyższej ZSRR z dnia 29 listopada 1939 roku, odbierającego obywatelom polskim na terenach zajętych przez ZSRR obywatelstwo polskie i nadającego im radzieckie. Półpiśmiennym czynownikom zupełnie nie przeszkadza, że uprawnienia Stalina do decydowania o obywatelstwie polskim i jego utracie były wtedy akurat takie same, jak Pana Zagłoby do oferowania Szwedom Niderlandów.

Półpiśmienny motłoch temu przyklaskuje, bo repatriacja kosztuje. Przed II wojną światową też kosztowała. Co nie przeszkadzało II RP repatriować z Rosji Sowieckiej w latach 1918-1927 około dwóch milionów Polaków. A Polska była wówczas daleko biedniejsza niż dzisiaj.

W ciągu ostatnich 18 lat rząd Niemiec sprowadził do Niemiec ponad 700 tysięcy własnych repatriantów. Sześciomilionowy zaledwie Izrael przyjął ponad 650 tysięcy osób z dawnego ZSRR. Do biednej aż piszczy Mongolii wróciło ponad 200 tysięcy mongolskich repatriantów z b. ZSRR.


W Polsce natomiast kwestiami obywatelstwa i repatriacji nadal kierują półpiśmienni czynownicy i klaka półpiśmiennego motłochu. No cóż - tak trzymać, i czekać na ogólny respekt i poważanie świata…

czwartek, 28 lutego 2008

Państwo półpiśmiennych czynowników

Żydzi apelują do prezydenta

Żydzi apelują do prezydenta

rik, PAP 2008-02-28, ostatnia aktualizacja 21 minut temu

"Wszyscy, którzy utracili obywatelstwo polskie wskutek antysemickiej nagonki w marcu 1968 roku, powinni je odzyskać: w 40 lat od tego wydarzenia, bez upokarzających starań, oczekiwania miesiącami i latami na decyzje urzędników" - pod tym apelem do Lecha Kaczyńskiego podpisało się pięć miesięcy temu kilkudziesięciu naukowców i ludzi kultury, przypomina "Dziennik". Kancelaria Prezydenta nie odpowiedziała do dziś, pisze gazeta".

Dlaczego półpiśmiennych czynowników? I w dodatku w pałacu prezydenckim też?

Bo piśmienni urzędnicy (nie mylić z półpiśmiennymi czynownikami) szybko zdaliby sobie sprawę, że "wyjechani" w wyniku marca 1968 roku polscy Żydzi nigdy prawomocnie nie utracili obywatelstwa PRL. Istnieje cała sterta orzecznictwa najwyższych sądów w państwie. Między innymi:

wyrok Sądu Najwyższego z dn. 17 września 2001 r.,
sygnatura III RN 56/01, 

dwa wyroki Naczelnego Sądu Administracyjnego z dn. 27 października 2005 r.,
sygnatury II OSK 1001/05 i II OSK 965/05, 

wyrok Naczelnego Sądu Administracyjnego z dn. 14 października 2005 r.,
sygnatura II OSK 267/05


W myśl wyroków SN i NSA, zgoda na zrzeczenie sie obywatelstwa polskiego jako przesłanka utraty obywatelstwa polskiego na podstawie ustawy z dnia 15 lutego 1962 r. o obywatelstwie polskim (Dz.U. nr 10 poz. 49 ze zm., tekst jednolity Dz.U. 2000 nr 28 poz. 353 ze zm.) "musi mieć charakter aktu indywidualnego i skierowanego do określonego adresata".

Półpiśmienny establishment urzędowy Rzeczypospolitej już kilka razy przejechał się w polskich sądach na przypadkach zbiorowego pozbawiania obywatelstwa polskiego (na mocy tajnych, nigdzie nie opublikowanych uchwał Rady Panstwa PRL) osób "wyjechanych" z PRL po 1968 roku oraz Ślązaków emigrujących z PRL do Niemiec. Sąd Najwyższy i Naczelny Sąd Administracyjny orzekły, że aby utrata obywatelstwa polskiego była prawnie skuteczna, osoba tracąca obywatelstwo musi otrzymać pisemną, indywidualną, zaadresowaną do niej decyzję. W każdym innym wypadku, rzekoma utrata obywatelstwa polskiego jest nieskuteczna prawnie. Efekt wyroków SN i NSA jest taki, że, jeśli Warszawa chce opierać jakąkolwiek decyzję administracyjną (np. o odmowie wydania paszportu) na tym, że ktoś utracił obywatelstwo polskie, to musi być w stanie udowodnić, że je naprawdę utracił.


Więc teraz jak półpiśmienni czynownicy już wiedzą, to niech półpiśmienni czynownicy nie płaczą, jak ich ktoś będzie oskarżał o antysemityzm – jeśli ktoś się upiera wbrew wyrokom sądowym, że emigracja 1968 roku skutecznie i prawomocnie utraciła en masse obywatelstwo polskie, to w pełni zasługuje na takie potraktowanie.

czwartek, 21 lutego 2008

Ile razy trzeba powtarzać?

Z powodu raptownego renesansu medialnej mody na bicie piany potrzebnej do kręcenia lodów, mam pytanie, zawsze to samo. Mianowicie: - Ile razy trzeba wam powtarzać?

· Nikt, nigdy, w żadnym przypadku i w żadnym miejscu szeroko pojętego Zachodu nie otworzył i nie otworzy na oścież serca i sejfów przed specsłużbą, której kadra kierownicza zostala wyszkolona u npla, przez npla i według antynatowskiej doktryny npla.

Nic na to nie pomoże powtarzanie mantry: - że PRL to było zupełnie zwyczajne suwerenne państwo, którego specsłużby zwyczajnie działały w interesie Polski, a radzieckie zamknięte uczelnie wojskowe, dyplomatyczne i wywiadowcze to po prostu były zwyczajne dobre szkoły, z których PRL zwyczajnie korzystała, no bo jak dawali miejsca, to żal bylo nie korzystać; no i przecież nie można nikogo karać za błędy młodości polegające na takim zwyczajnym studiowaniu w Moskwie zamiast w Bostonie.

· Nikt, nigdy, w żadnym przypadku i w żadnym miejscu establishmentu NATO nie uwierzy, że jedyni zawodowcy, jakich może znaleźć Polska do pracy w wywiadzie i kontrwywiadzie to absolutnie muszą być postkomuniści, byli członkowie PZPR.

· Nikt, nigdy i w żadnym przypadku nie będzie w NATO grał z absolwentami kursów GRU w rosyjską ruletę, bo od tego państwa założycielskie NATO mają swoje wywiady i kontrwywiady oraz ich archiwa, żeby wiedzieć, dlaczego takie gry są niebezpieczne i niewskazane


Polska może naturalnie jeszcze przez następne 18 lat prowadzić z NATO kontredanse, które lud polski barwnie nazywa grą w chujki-kogutki na ligowe bramki. Można nic nie zmieniać, iść w zaparte, i dalej posyłać do pracy w NATO czekistów. Ale sojusz sobie z czekistami poradził, tak przed jak i po polskiej akcesji do NATO, więc dalej sobie też poradzi.

W warunkach wielopoziomowej ochrony informacji niejawnych, stosunkowo łatwo jest stworzyć komuś w NATO iluzję, tak by myślał, że ma bardzo wysoki stopień dostępu do tajemnic sojuszu i w pełni z niego korzysta. W rzeczywistości może natomiast być tak, że już sama wiedza, że istnieje kilka jeszcze wyższych kategorii dostępu, jest informacją zastrzeżoną i utrzymywaną w tajemnicy, o oczko lub dwa powyżej kategorii dostępu przyznanej takiej osobie.

Można pracować w NATO, mieć natowski certyfikat bezpieczeństwa bardzo wysokiego stopnia, a nic naprawdę ważnego nie wiedzieć, z powodu kompartmentalizacji. Istotne informacje albo całe kategorie informacji są w osobnych wirtualnych przegródkach (compartments). Do przegródki dostęp ma tylko ten, kto informacji, jakie są w środku, niezbędnie potrzebuje do wykonywania swoich obowiązków. Zanim taki konkretny dostęp dostanie, dochodzenie kontrywywiadowcze musi potwierdzić, że istnieje rzeczywista i niezbędna potrzeba, żeby dostał. Nikt nie ma dostępu do wszystkich przegródek naraz, bo nikt nie ma takiej obiektywnej potrzeby. Kompetentnie administrowana kompartmentalizacja jest w zasadzie nie do przeskoczenia dla czekistów wyszkolonych w Moskwie, według doktryny, która regulowała dostęp do informacji według ilości gwiazdek na pagonach i prestiżu stanowiska, a nie potrzeby - jak ktoś był generałem gosudarstwiennoj bezopasnosti to wiedział w zasadzie wszystko, co chciał wiedzieć.

Czekiści oddelegowani do NATO mogą tam bez przeszkód czytać na ekranach swoich komputerów całe ryzy dokumentów niższych stopni tajności, ale każda próba przeczytania czegoś rzeczywiście ciekawego kończy się okienkiem dialogowym, do którego trzeba wpisać nazwę kodową przegródki, którą trzeba najpierw znać, potem hasło do przegródki, które trzeba najpierw mieć. Po tym wszystkim otwiera się, zamiast Sezamu wiedzy tajemnej, następne okienko dialogowe z pytaniem o indywidualne hasła konkretnych spraw, o ktorych chce się czytać.

A wszystko w warunkach monitorowania w czasie realnym przez program zabezpieczający, który odnotuje i poinformuje kogo trzeba, jeśli oficer szuka w systemie informacji spoza zakresu swoich obowiązków. Robert Hanssen, wieloletni rosyjski agent w amerykańskim kontrwywiadzie, wpadł w 2001 roku między innymi z tego powodu, że przeszukiwał dostępne mu bazy danych swojej służby używając słów kluczowych nie mających nic wspólnego ze sprawami, nad którymi pracował.



Z Izydorczykiem było tak, że został wysłany przez RP do Brukseli z pełną świadomoscią rządu, że wysłannik jest niezdolny do uzyskania NATO-wskiego certyfikatu bezpieczeństwa, z powodu niewyjaśnionych zaszłości obracajacych się dookoła jego przeszłych związków z GRU. Po co w takim razie Polska forsowała go jako kandydata na stanowisko sztabowe w Mons pod Brukselą tak długo, aż go przeforsowała, trudno powiedzieć. Może chłopaki ze wsi myślały, że NATO ze strachu przed skandalem politycznym dopuści go do istotnych tajemnic bez certyfikatu. Albo będzie tak jak w Polsce, to znaczy przepisy sobie, a praktyka sobie. Albo dostanie tymczasowy certyfikat, i co zobaczy, to jego.

Cokolwiek sobie myśleli, wyszło inaczej, bo ochrona kontrywiadowcza kwatery głównej NATO wykazala się zarówno profesjonalizmem, jak i poczuciem humoru. Profesjonalizmem, bo nikt publicznie nie powiedział ani słowa, a Izydorczyk został przywitany z pełną kurtuazją i honorami. Poczuciem humoru, bo został umieszczony w peryferyjnym i niszowym programie sojuszu, gdzie jego zadaniem było m.in rozmawianie z Rosjanami. Został mianowicie dyrektorem biura natowskiego programu "Partnerstwo dla Pokoju", mającego promować dobre stosunki pomiedzy NATO a państwami nie mającymi szans na wejście do NATO, w tym z Rosją. Ponieważ do promowania, robienia dobrego wrażenia oraz brania udziału w konferencjach i bankietach niepotrzebna jest żadna szczególnie tajna wiedza, nie otrzymał żadnego liczącego się dostępu do takiej wiedzy, ani nie miał podstaw, by się takiego dostępu domagać.

Ponieważ generał też był profesjonalistą swego zawodu, zorientował się dość szybko, że nic istotnego z tego wszystkiego nie będzie, bo NATO mu nigdy w pełni nie zaufa. Powrócił do kraju przedwcześnie i przeszedł na przyśpieszoną emeryturę. Naturalnie generalską.

Podobnego wyniku należy sie spodziewać po niedawnym wysunięciu na stanowisko przewodniczącego komisji bezpieczeństwa NATO węgierskiego czekisty, 49-letniego generała brygady Sandora Laborca, wyszkolonego w moskiewskiej akademii KGB im. Feliksa Dzierżyńskiego w latach 1983-1989. Laborc też szybko dostrzeże, że pod jego przewodnictwem komisja bije pianę, rzeczywiste decyzje zapadają w innych gremiach, do których go nie zapraszają, a w obiegu pism przechodzących przez jego biurko brakuje kluczowych załączników.



PS.

Dla powodzenia opcji zerowej jest całkowicie bez znaczenia, czy nowych oficerów rekrutuje się sposród harcerzy, pszczelarzy, czy kolarzy górskich, jak długo się ich szkoli dla spełnienia formalnego wymogu mianowania podporucznikami WP, ani kto im wręcza nominacje oficerskie.

Natomiast ma istotne znaczenie, by nowi pracownicy nie mieli w życiorysach zaszłości trudnych lub niemożliwych do dokładnego zbadania.

Niewskazane jest pochodzenie z rodzin aparatczyków PZPR.

W miarę możliwości kandydaci nie powinni mieć w biografii klasycznych haków obyczajowych, czyli nie być alkoholikami, narkomanami, birbantami, rozpustnikami hetero- homo- ani biseksualnymi, żonobijcami ani pedofilami.

Wprost znakomicie byłoby, gdyby nie było wśrod nich gadułów i szpanerów.

Wskazany jest sceptycyzm światopoglądowy, trzeźwy pogląd na życie i stanie mocno na ziemi, co zasadniczo wyklucza b. aktywistów ruchu oazowego, dewotki wszystkich wyznań,wojujące feministki, artystów awangardowych, teologów wyzwolenia, dziewice, oraz mniejszości aktywnie walczące o jakąś mniejszościową sprawę.

Hobbyści pszczelarze i wędkarze, jako małomówni i skłonni do refleksji, mogą dostać punkty dodatkowe.

Jeśli kandydaci mają przyzwoity dyplom jakiegoś rzeczywistego kierunku (nie reklamy i marketingu ani gender studies; dyplomy matematyki, fizyki lub historii znacznie bardziej się nadadzą) z przyzwoitej uczelni (a nie Wyższej Prywatnej Szkoły Biznesu, Informatyki i Gotowania na Gazie), to już mają elementarne umiejętności analityczne i (miejmy nadzieję) zdolność poprawnego pisania w języku ojczystym. W idealnym wypadku, także i w językach obcych (klasyczny dla polskich ankiet personalnych język "rosyjski, słabo" nie liczy się jako język obcy).

Strony fachowej się z czasem nauczą, nie ma strachu - to tylko kwestia czasu i pieniedzy. Daleko lepiej jest poświęcać czas i pieniądze na edukację nowej kadry, niż na roztrząsanie do usranej śmierci, jakie potencjalne konsekwencje ma umoczenie starej kadry "niezastąpionych fachowców" w Układ Warszawski i antyzachodnią działalność wywiadowczą agencji radzieckich. Bo ma takie, że po prostu ci ludzie już nie mogą pracować w specsłużbach panstwa, w którym od czasu ich przyjęcia do służby radykalnie zmienił się ustrój i sojusze. Żadna orkiestra niezwykle dęta mendiów krajowych nie jest władna zmienić tego prostego faktu.

poniedziałek, 18 lutego 2008

Bitwa na Kosowym Salonie24



Ta jedna mapa załatwia odmownie wszystkich zwolenników poglądu, że Serbowie się nie dadzą, bo słowiański duch będzie im hetmanił, a matuszka Rossija murem za nimi stoi. Można się oczywista upierać, że mapa jest brytyjska, a zatem kłamliwa, bo Serbowie mają lepszą mapę, ale nie zmienia to jednego podstawowego faktu. Mianowicie miażdżącej przewagi demograficznej kosowskich Albańczyków nad kosowskimi Serbami.

Prawosławie przegrało walkę z islamem nie tylko na Kosowym Polu, ale również pod pierzyną, gdzie przez ostatnie kilkadziesiąt lat Serbowie zaprzestali płodzenia dzieci, które miałyby żyć w przyszłym serbskim Kosowie. Kosowscy Albańczycy nie mieli żadnego problemu z tym demograficznym wyzwaniem.

Albańska mafia, niemieckie interesy, amerykańska strategia globalna, czystki etniczne, bombardowania NATO, terrorystyczny charakter UCK, Wielka Albania, czy groźba radykalnej islamizacji to są wszystko rzeczywiste i obiektywnie istniejące elementy sytuacji.

Tyle, że wszystkie one razem wzięte nie sumują się do wartości pół funta kłaków w porownaniu z jedną suchą statystyką demograficzną, w myśl której kosowscy Albańczycy stanowią w Kosowie ponad 90% ludności.

Serbowie niewątpliwie kochają kolebkę swojej religii i kultury, ale widać nie do tego stopnia, by w ciagu ostatnich 50 lat masowo przenosić się do Kosowa i mieć tam dzieci.

No cóż, Polacy kochają chrześcijaństwo i polskiego papieża, ale ani podczas, ani po zakończeniu pontyfikatu JPII liczba urodzin w Polsce nie sięgnęła dwojga dzieci na kobietę w wieku rozrodczym, czyli poziomu neutralnej reprodukcji populacji. Co innego bowiem przywoływać ducha, by hetmanił, wiedząc że w praktyce nikt nie będzie siadał na koń, a co innego samemu się wziąć do roboty.

Skończy się to wszystko zapewne tak, jak sie musi skończyć, czyli smutno. W najlepszym wypadku, exodusem kosowskich Serbów do Serbii i powstaniem nowej klasy zgorzkniałych uchodźców.

Serbowie dołączą wtedy ze swoją krzywdą do Tatarów krymskich, polskich Łemków, czy wołyńskich, poleskich, lwowskich i wileńskich Polaków, których nie tak dawno fajką po mapie przesuwała jak jej pasowało nie kto inny, jak ta sama Rossija-matuszka, ktorą dziś tak oburza perfidia Zachodu w Kosowie.

Daremne żale, próżny trud

Bloger Azrael natrudził sie przy szuflowaniu gnoju na grób płk. Kuklińskiego. Nie bardzo wiadomo po co, chyba że dla podtrzymania zasady, że razwiedka nigdy nie przebacza.


Jeśli o mnie chodzi, wydatkowana robocizna blogera Azraela to głupiego robota i bezsensowna emisja gazów cieplarnianych przy produkcji elektryczności napędzającej jego komputer. Ponieważ ja mam głęboko gdzieś kwestię czy, kto, jak i czym Kuklińskiemu płacił. Interesuje mnie skutek końcowy. Zwięzła opinia, jaką listownie posłał jeden Amerykanin drugiemu Amerykaninowi - dyrektor CIA William Casey prezydentowi Ronaldowi Reaganowi: "W ciągu ostatnich 40 lat, nikt tak nie zaszkodził komunizmowi, jak ten Polak". Tej jednej opinii całkiem mi wystarczy, by uznać Kuklińskiego za bohatera narodowego.

Na nagrobku blogera Azraela widzę natomiast oczyma duszy inne epitafium: "Nikt nie usiłował wskrzesić trupa komunizmu z takim zapałem, jak ten Polak".

Najwyższa pora moim zdaniem dać sobie spokój z tym sentymentem na punkcie PRL-owskiego sztafażu: uroczystych przysiąg wierności Ojczyźnie, łez w oczach na widok łopoczących biało-czerwonych flag wywieszanych na 22 lipca zaraz obok czerwonych flag komunizmu.

Bo choćby przyszły połączone orkiestry dęte wszystkich armii byłego Układu Warszawskiego i grały 24 godziny na dobę "Międzynarodówkę", a partię wokalną śpiewały połączone chóry TW, KO i oficerów prowadzących, to nie da się zagłuszyć historycznego faktu, że ani PRL nie byla suwerennym państwem, ani PRL-owskie siły zbrojne nie były przeznaczone do działania w polskim interesie.

Sadurski niech dalej serdecznie pisze "nasz wywiad i nasza bezpieka", Azrael niech dalej pluje na groby, ale na dłuższą metę będzie z tego równie mało, jak z utrzymywania przez ich historycznych poprzedników, że Traugutt został słusznie powieszony za rebelię przeciwko swojemu legalnemu i międzynarodowo uznanemu monarsze, Kniewski, Hibner i Rutkowski byli polskimi bohaterami, a jeńców w Katyniu zabili Niemcy.

Nienaganna postawa społeczna

Procedurę typowania, opiniowania i zatwierdzania chętnych na wyjazdy naukowe do KK w latach siedemdziesiątych pamiętam dobrze. A pamiętam ją dobrze, ponieważ jako niemal rówieśnik jednego z nabardziej prominentnych blogerów Salonu24, przez jakiś czas nosiłem się w tych latach z zamiarem załatwienia sobie takiego wyjazdu na swoim uniwersytecie.


Wszakże tylko do dnia, kiedy to wybraliśmy się z moim nieco starszym kolegą na kawę. Kolega już na takim wyjeździe był, a ja chcialem się zorientować, jak się to załatwia. Rzecz była łakoma, a nasze zwierzchnictwo na uczelni było małomówne i "trzymało karty przy orderach", nie rozpieszczając młodych pracowników nauki nadmiarem informacji.

Tak jak się spodziewałem, starszy kolega wiedział, jak się to załatwia. Wyczerpująco objaśnił mi wszystko, co chcialem wiedzieć. Wśrod wielu innych pożytecznych wskazówek, poruszył rownież kwestię cokolwiek tajemniczego kryterium "nienagannej postawy społecznej", sposób opiniowania tego kryterium, i kto będzie chciał w sprawie tej postawy ze mną porozmawiać. Powiedział, żebym się nie bał ani nie przejmował - "bo to jest, stary, taka rutyna: - kto chce jechać, ten przez to przechodzi; to nie jest uciążliwe, po powrocie rozmawiają z tobą raz, góra dwa razy, czasem chcą, żebyś coś napisał, ale nie zawsze, i nie czepiają się jakoś specjalnie."

Do dziś jestem dumny z tego, że ani brew mi wtedy nie drgnęła. Wylewnie podziękowalem koledze za pomoc i poradę. Z rozkoszą zapłacilem za kawę i ciastka za nas obu. Potem on sobie poszedł, bo się gdzieś śpieszył, a ja zostałem jeszcze przez chwilę sam przy stoliku, żeby zebrać myśli. Zamówiłem winiaczek i sącząc go bez pośpiechu, powinszowalem sobie po cichu, bo te zapłacone przed chwilą dwie kawy i dwie wuzetki to była bez wątpienia moja inwestycja życia.

Gdyby nie kawa z kolegą, to złożyłbym wniosek o ten wyjazd, i ładnie bym wdepnął. Bez żalu rozstałem się z obracaną od paru miesięcy na wszystkie strony myślą o wyjeździe naukowym do KK. Po raz pierwszy pomyślałem natomiast, że może nie dziś jeszcze i nie jutro, ale chyba przyjdzie mi w końcu wyemigrować, bo w tych parametrach, o których właśnie opowiedział kolega, to ja się raczej nie widzę.

W jakiś czas po doznanym momencie iluminacji wspominałem sobie właśnie sentymentalnie cały ten epizod, słotny dzień jesienny, kieliszek (bułgarskiego chyba) winiaku i mokrą ulicę za oknem, kiedy głośnik nad głową zacharczał i odezwał się: "Ladies and gentlemen, this is your captain speaking. We have commenced our descent to Sydney. The local time at Sydney is 9.15 am, the temperature is 29 degrees centigrade, and the weather is sunny. Please place your seat back in the upright position, make sure that your table has been stowed away, and that your seat belt is tightened".


Stewardessa wyjęła mi z ręki niedopity kieliszek i upomniała, żebym złożył stolik. Zaczynał się nowy etap życia, w nowym świecie, który bez ceregieli przyjął mnie - bez grosza, bez papierów i bez wymagania "nienagannej postawy społecznej" alla polacca.

piątek, 8 lutego 2008

Co na to państwo NATO?

Niektórzy moi polemiści zadają mi ostatnio pytanie, dlaczego chciałbym Polsce zamienić duszoszczypatielny status kuricy z bliskiej zagranicy na bezwzględny ucisk imperializmu amerykańskiego. Pytaja retorycznie, cóż takiego wlaściwie mogą zrobić dla Polski zwolennicy opcji amerykańskiej. I zaraz sami sobie odpowiadają, że takim zwolennikom należy dać odpór, bo Polska powinna się obyć tak bez wschodnich jak i bez zachodnich opcji. Polska ma iść własna drogą pośrodku, być silna, bogata, zdrowa, szczęśliwa i wolna, czyli nie poddająca się ani naciskom Wschodu ani Zachodu, natomiast będąca niedościgłym wzorem dla obu. Duch będzie nam hetmanił. Słowem, Polska ma być Chrystusem Narodów, zaś wszystko poniżej tego ideału jest poniżej polskiej godności narodowej.

A co, jeśli ktoś jest sceptykiem, niewierzącym w Chrystusa Narodów, ktory zasiądzie po prawicy Ojca, a królestwu jego nie będzie końca? Z trzech wieszczów miał w szkole na polskim trzy z minusem, a katechetę na religii gnębił pytaniami, czy Pan Bóg może stworzyć taki kamień, którego nie moze podnieść?


Otóż takiemu politycznemu ateiście, przyznam sie ze skruchą, może świtać, że całkiem niewykluczone, że jest już w ogóle za późno, by dla Polski zrobić cokolwiek. Dwa wydarzenia dają mi nieco do myślenia, zwłaszcza że odbywają się w okresie amerykańskiej kampanii wyborczej, a w Polsce uległy przygłuszeniu szumem generowanym na tematy czwartorzędne.

Pierwsze wydarzenie to zupełny brak protestu USA wobec powołania wyszkolonego przez KGB węgierskiego czekisty Sandora Laborca na stanowisko przewodniczącego komitetu bezpieczeństwa NATO, zajmującego sie między innymi koordynacją zadań wywiadowczych sojuszu skierowanych przeciwko jego potencjalnym nieprzyjaciołom.

Drugie to ostry w tonie list amerykańskiego ministra obrony Roberta Gatesa do ministra obrony Republiki Federalnej Niemiec nie upraszający już, ale żądający, aby Niemcy powiększyły swój wkład w operacje NATO w Afganistanie, ze szczególnym uwzględnieniem skierowania większej ilości żołnierzy niemieckich do działań ofensywnych przeciwko talibom na południu tego kraju.

Ten list z żądaniami jest o tyle ciekawy, że tak Gates, jak jak i jego niemiecki kolega świetnie wiedzą, że Niemcy nie mogą tego uczynić. Przede wszystkim z powodu dobrze znanych obu panom niemieckich ograniczeń konstytucyjnych, a także z powodu ogólnej nieprzychylności niemieckiej opinii publicznej wobec zaangażowania wojsk niemieckich w odległych i mało zrozumiałych wojnach.

Socjalistyczny rząd węgierski naturalnie nie wycofa ze stanowiska szefa komitetu bezpieczeństwa NATO swojego czekisty, bo nie po to go przedtem w Moskwie latami (1983-89) szkolili jak zdobywać tajemnice NATO, żeby go teraz stamtąd wycofywać.

Niemcy nie zmienią swojej konstytucji aby wygodzić Amerykanom, bo Bundestag jednogłośnie orzeknie, że nie będzie Jankes pluł nam w twarz, a Rosja się jeszcze przyda, o czym wiedziała już Katarzyna Wielka, z domu Sophie Friederike Auguste von Anhalt-Zerbst.

W efekcie, Amerykanie uzyskają może tylko pretekst, a może aż opcję polityczną zabrania zabawek i wyniesienia się z piaskownicy, czyli demontażu NATO. Zarówno ociąganie się niemieckiego sojusznika z wsparciem najpoważniejszej obecnie inicjatywy militarnej sojuszu, jak i całkowity brak wyczucia u sprzymierzeńca węgierskiego, z kim właściwie jest sprzymierzony, moga zostać użyte jako argumenty, że rzeczywista użyteczność polityczno-wojskowa NATO dorównuje pożytkowi z cycków na byku, jak to u mnie zwięźle określa lud australijski.

Amerykanie może z pretekstu lub opcji nie skorzystają, a może skorzystają. Co wtedy? Wszak odrzucamy z oburzeniem proponowane Polsce jarzmo amerykańskie?

Wtedy niech mieszkańcy Krzesin strzygą czujnie uchem, czekając dnia, kiedy rano nie będzie słychać z lotniska huku silników. Będzie to znaczyło, że dokonał się akt symetrii historycznej - polskie F-16 odleciały na południe, by dać się internować w Republice Czeskiej. Jak samoloty lotnictwa czeskiego, które odleciały do Polski z zajmowanych stopniowo przez wojska niemieckie lotnisk czeskich w marcu 1939 roku.

poniedziałek, 4 lutego 2008

Ugięcie czasoprzestrzeni, czyli Radka Flucht nach vorn

Po przeczytaniu z przyjemnością wiadomości o osiągnięciu porozumienia in principio w sprawie instalacji w Polsce części amerykańskiej tarczy antyrakietowej, mam wrażenie, że w lutym 2008 zakończyła się, na dwa lata przed jej rozpoczęciem, kampania prezydencka 2010 roku. Prezydent Sikorski umiejętnie wykorzystał w tej kampanii istotne atrybuty osobiste i polityczne, które posiada, a których pan Donald Tusk, pokonany kandydat, nigdy nie miał.


Po pierwsze, pan prezydent Sikorski ma bardzo dobre wejścia w amerykańskie środowiska decyzyjne i opiniotwórcze, zwłaszcza po stronie republikanów, choć bynajmniej nie tylko. Ponieważ to są kontakty kanałami pozarządowymi, a po części wręcz prywatne, zaś prezydent Sikorski potrafi "trzymać karty przy orderach", Tusk w gruncie rzeczy nie ma pojęcia ani o tym, kogo Sikorski zna w Waszyngtonie, ani co może tam załatwić. Ze względu na dość hermetyczny charakter środowisk, do jakich należy najpierw wejść, żeby potem móc negocjować na wysokim szczeblu z wykorzystaniem osobistych kontaktów, służby wywiadowcze takiej jakości, jaką może uruchomić na kierunku amerykańskim Tusk, mogą prezydentowi Sikorskiemu zasadniczo nagwizdać. Bo choćby przyszło ze wsi tysiąc atletów, i każdy zjadłby tysiąc kotletów, żaden spec-analityk krajowy nie jest w stanie ustalić, na przykład, z kim teść Sikorskiego jest w stanie prywatnie umówić go na lunch, ani z kim Sikorski może zagrać w Maryland w golfa kiedy tylko zechce.


Po drugie, prezydent Sikorski już jako licealista wygrał uczniowską olimpiadę jezyka angielskiego, a Tusk nie. Że nie wspomnimy o uzyskaniu następnie dyplomu PPE w Oxfordzie i posługiwaniu się angielskim także i w domu. W następstwie czego, w Ameryce prezydent Sikorski może negocjować z kim zechce bez tłumacza, w cztery oczy, w całkowicie idiomatycznym angielskim, w razie potrzeby z amerykańskimi wtrętami. A Tusk nie może. Tusk bez tłumacza może ewentualnie przyjść do Angeli, ale w USA potrzebuje tłumaczy języka angielskiego, których udział automatycznie usztywnia atmosferę negocjacji, bo każde pytanie i każda odpowiedź musi czekać, aż tłumacz skończy. I żeby przyszło z tej samej wsi tysiąc atletów, a każdy zjadłby tysiąc kotletów, Tusk nie może sprawdzić z żadnego niezależnego od Sikorskiego źródła, o czym była mowa w pokoju, w którym był Sikorski, Condi i dwóch małomównych facetów z Pentagonu. Nigdy nie bylem w tym budynku, ale założę się, że w czasie kiedy minister rozmawiał, świta z MSZ w Warszawie i ambasady RP w Waszyngtonie dostała od Amerykanów w atmosferze pełnej kurtuazji znakomitą kawę i świetne ciasteczka, tyle że w saloniku na innym piętrze.


Po trzecie, prezydent Sikorski po części zawczasu wymanewrował Rosjan, razem ze złowrogimi bredniami Rogozina, że Polska niech lepiej uważa, bo już raz straciła jedną trzecią ludności. Ta jedna metafora jest warta w ustach Rosjanina tysiąca słów. Polska miała w 1939 roku około 35 milionów ludności. Jedna trzecia z tego, to ponad jedenaście milionów. Co oznacza, że do 6 milionów śmiertelnych ofiar II wojny światowej, Rogozin dodał ludność utraconą przez Polskę w wyniku przesunięcia siłą jej granic przez ZSRR. Rozbiorem groził?

Na szczęście, bon mot Rogozina nie przeszkadza, że jego groźba ma tyle mocy wybuchowej, co wilgotny kapiszon, ponieważ jeszcze przed jej wygłoszeniem została zdezawuowana przez Ławrowa, który zmuszony był przyznać przez zaciśnięte zęby, że Rosja nie ma wobec polskiej polityki zagranicznej prawa weta. Rogozin, na zasadzie "pожа кирпича просит" niemal doprasza się, aby udzielić mu dyplomatycznej odpowiedzi, ustnie, po rosyjsku, poprzez trzeciego sekretarza ambasady polskiej do spraw nieistotnych, gdzieś przy kaloryferze w brukselskich kuluarach, albo nad szklanką wódki na bankiecie z okazji rocznicy opuszczenia Moskwy przez wojska polskie:

Że Rosjanie też powinni uważać, bo kiedy ostatni raz uwierzyli w bona fides sojuszu rosyjsko-niemieckiego, to stracili na tym około 23 milionów ludzi, prawie czterokrotnie więcej niż Polska, nie licząc obywateli, których przy okazji z podejrzliwości wyrżnęli sami. Według uznania polskiego dyplomaty można opcjonalnie dodać na końcu "… мать твою!"

Zdecydowanie mści się dziś krótkowzroczność i małostkowość lobby radzieckiego w Warszawie w 2001-2002 roku, oraz profesjonalne niechlujstwo dyplomacji rosyjskiej odpowiedzialnej za kultywację tego lobby. W Jasieniewie zdecydowanie będą musieli kogoś wezwać na dywan i skasować mu premię. Trzeba bowiem było radzieckiemu lobby w Warszawie we właściwym czasie, bez zwłoki, w podskokach, entuzjastycznie, z oklaskami przystać na nominację Sikorskiego na ambasadora RP w kwaterze głównej Unii Europejskiej.

W Brukseli mogli go byli przynajmniej obstawić ludźmi od monitorowania, co robi. Poza tym, Sikorski nie zna francuskiego ani niemieckiego w tym samym stopniu, w jakim zna angielski. Angielski jest drugim albo trzecim (zależnie kogo pytać) językiem dyplomacji EU, ale nie pierwszym. Brak biegłej znajomości francuskiego i niemieckiego miałby taki wpływ na pracę ambasadora w Brukseli, jak ręka w gipsie na sekretarkę. W Brukseli Sikorski musiałby także początkowo popracować nad poszerzeniem kręgu euro-kontaktów, co zajęłoby mu trochę czasu, więc lobby radzieckie w kraju miałoby przez ten czas trochę więcej luzu. Ale nie zrobili tego, i teraz przyjdzie im żałować. Albowiem na niepuszczeniu Radka do Brukseli wyszli jak Zabłocki na mydle.

Bo Radek prywatnie udał sie do USA, gdzie kontakty miał już przedtem, a gdy mu odmówiono Brukseli, spędził trzy lata w konserwatywnym think-tank American Enterprise Institute (AEI) gdzie poważnie je poszerzył i wzmocnił.

Co prawda, działajacą od czerwca 1996 roku w ramach AEI Nową Inicjatywę Atlantycką (NAI), której dyrektorem wykonawczym był w latach 2002-2005, zwinięto po powrocie Radka do Polski w 2005 roku, formalnie włączając ją do szerszego programu badawczego studiów europejskich w AEI, a faktycznie likwidując jako samodzielną jednostkę organizacyjną.

Ale kto (czy to z ciemnoty, czy z niecnoty) czerpie z tego jakąś pociechę, albo wątpi na tej podstawie w siłę przebicia Radka, ten niech poszuka w sieci listy osób, które przy powolaniu NAI objęły tą inicjatywę swoim patronatem, oraz znacznie dłuższej listy członków rady doradców NAI (International Advisory Board). To jest, z grubsza rzecz biorąc, podstawowa i bardzo niepełna lista osób, do których Radek zawsze może zadzwonić, a one podniosą słuchawkę, zamiast powiedzieć sekretarce że ich nie ma.

Zaraz się zaczną rozpaczliwe krzyki z prawa i lewa, że agent, że zdrada, że Żydzi, że masoneria, że cykliści, że judaszowe srebrniki.

Wszystkich PT Krzykaczy zawiadamiam, że mając do wyboru ostatnie trzysta lat dyplomacji brytyjskiej, siłę Ameryki, członkostwo NATO i integrację Polski z Zachodem albo wdzięk spadkobierców Katarzyny Wielkiej i Żelaznego Feliksa, "bliską zagranicę", ropę i gaz tylko przez dziwnych wschodnich macherów, oraz status koncesjonowanego dostawcy swinnoj tuszonki do wszystkich guberni Wszechrosji - ja wiem dobrze, sympatyków której z tych dwóch opcji wolałbym widzieć w pałacu prezydenckim. A trzeciej, neutralnej opcji: ̶ "a ja sobie stoję w kole i wybieram kogo wolę, wszyscy mnie za to lubią i przynoszą mi prezenty" ̶ dla Polski nie ma i nigdy nie było.


Krzyki zaraz się staną wręcz rozdzierające, ale nie ma ucieczki od faktów:

 ̶ Brytyjczycy i Amerykanie nie wymordowali w lesie 21 tysięcy polskich jeńców wojennych z taką sprawnością, że w 68 lat potem nie wszystkich grobów można się doszukać, ani nie zadbali o to, żeby przez pięćdziesiąt lat nie wolno było o tym mówić.

̶ Brytyjczycy i Amerykanie nie nakazali Polakom wybudować na ich własny koszt w Polsce magazynów brytyjskiej i amerykańskiej broni jądrowej, posprzątać po robotnikach, wynieść się za bramę, oddać klucze i zamknąć mordę.

̶ Amerykanie, którzy chcą w Polsce umieścić dziesięć, słownie 10, konwencjonalnie uzbrojonych rakiet, najpierw zapytali, co Polska na to, i czy się zgodzi.


Klaka, rozpaczliwie krzycząca, że zdradziecki Zachód Polskę w Jałcie sprzedał, więc miejsce Polski jest u boku Rosji, bo ona Polski nie sprzedała, zawsze programowo milczy jak grób na temat kto w Jałcie kupił, w dodatku tanio. Zachód nie rozpoczął w 1945 roku III wojny światowej z Rosją o Polskę również dlatego, że mógłby jej nie wygrać. Z tego samego powodu Rosjanie nie rozpoczną takiej wojny z Zachodem teraz.

Tusk, dawniejszy konkurent prezydenta Sikorskiego do prezydentury, ma teraz do w przeżucia w przededniu podróży do Moskwy ciekawy dylemat polityczny: czy lepiej jest wyjść na zdrajcę, czy na idiotę. Niezależnie od tego, który wariant zrealizuje p. Tusk, prezydent Sikorski wyjdzie na męża stanu.